Aktualności
Zbiórka: na starówce, przy Piekarczyku, godz. 9.30,
Trasa: Elbląg , Bielnik I, Bielnik II, Kępa Rybacka, Nowakowo, Kamionek Wielki, Łęcze, Pagórki, Ogrodniki, Milejewo, Kamiennik Wielki, Elbląg
Długość trasy: 66 km, Uczestnicy: 21, Punkty: 99
Motto:
Chyba będę z wami jechała. Nie chce mi się zastanawiać, dokąd jechać, a tutaj nie muszę, ponieważ ktoś inny za mnie myśli.
Wielce Sympatyczna Komendantowo i nie mniej Szanowny Komendancie!
Kreślę te kilka słów wierząc głęboko, że spędzacie czas we wspaniałej atmosferze, mając przed oczami bajkowe krajobrazy, a słoneczko każdego dnia dobrotliwie łaskocze Wasze twarze. Chciałbym jednocześnie wyrazić swoje głębokie uznanie graniczące wręcz z podziwem dla umiejętności Komendanta trzymania w ryzach rozbrykanej gromadki Stopowiczów. Jak bardzo dotkliwie brakowało tej pożytecznej cechy mogliśmy przekonać się ostatniej niedzieli. Nie żebym zaraz chciał donosić, ale zaczęło się, Komendancie, na długo przed wycieczką. Czy wyobrażacie sobie, że (o zgrozo!!!) nikogo przed wyjazdem nie interesowała trasa, nikt też tęsknie nie oczekiwał pięknych widoków. Hitem poprzedzających dni była jakaś świecąca błyskotka robiona przez maleńkie chińskie rączki. Komendancie!, oni tworzyli jakieś listy kolejkowiczów, liczyli pieniądze i umawiali się na wspólne oglądanie tego cacka!!!
Z powyższego powodu z wielkim niepokojem oczekiwałem wycieczki. Gdy spokojnie przygotowywałem się do wyjazdu, za oknem słoneczko rozścielało wokoło swoje złote promienie. Aż tu nagle! Siła chyba jakaś nieczysta! Może to ten duch, który krążył gdzieś nad nami do połowy trasy. I tylko do końca nie mogłem odgadnąć: dobry to anioł czy może jakiś piekielnik wszeteczny? Słońce cały czas zaglądało przez okno, ale coś nie dawało mi spokoju. Tak, na pewno. Coś tu nie grało. Podszedłem do okna i wszystko w mgnieniu oka stało się oczywiste tzn. w dalszym ciągu było jasno, ale przy tym lał rzęsisty deszcz. Humor poprawiła mi piękna tęcza, która zaglądała do okna Makowej Panienki.
Przy Piekarczyku ulżyło mi troszeczkę. Niebo wprawdzie zaciągnęło się całkowicie i końca deszczu nie było widać, ale kilka osób już czekało (znaczy się wycieczka miała szansę się odbyć). I wtedy!, nie uwierzycie Komendantowo i Komendancie!, jak szarańcza, czy może pszczoły do ula, ze wszystkich kierunków geograficznych zaczęli się zjeżdżać Stopowcy pod Bramę Targową. Byłem pewien, że to nie chęć pedałowania, a to chińskie świecidełko ich przypędziło. Tu ujawnił się wspominany wcześniej duch. Duch wcielił się w telefoniczny głos Waldka. Nie mógł to jednak być on, gdyż Waldek na pewno nigdy nie siałby defetyzmu. Możesz być Komendancie dumny z mojej czujności! Nawet przez myśl mi nie przyszło odwołanie wycieczki. Zdjęcia grupowego nie zrobiliśmy. W deszczu zdjęcia nie wychodzą najlepiej. I w tym miejscu muszę się Komendancie przyznać do pewnej niegodziwości. Otóż na wniosek Mariana zgodziłem się zmodyfikować początek trasy (ale solennie sobie obiecałem, że to pierwszy i ostatni raz w dniu dzisiejszym!). Cóż było robić. Marian zgodził się przecież pełnić obowiązki zamykającego lub towarzysza podróży Grażki (co i tak na jedno wychodzi). Do Bielnika Drugiego nie pojechaliśmy przez Bielnik I (za którym przecież jest odcinek polny, a ten przy obecnej pogodzie mógł stwarzać pewne trudności dla naszych pojazdów), a po asfalcie przez Władysławowo i Helenowo. Donoszę, że Edi miał jeszcze bardziej wywrotowe myśli (on w ogóle był dzisiaj wojowniczo nastawiony, jak będzie opisane w dalszej części mojego listu). Otóż chciał naszą trasę odwrócić do góry nogami. Jednak obroniłem Szefie wytyczony przez Ciebie szlak. W międzyczasie deszcz jakby zelżał, ale siła tajemna ponownie odezwała się w słuchawce zapowiadając napotkać nas w Nowakowie.
Komendancie, nie mogłem na mapce doszukać się piktogramu ogniska. Wydumałem sobie, że jedyne stosowne miejsce będzie na trasie wzdłuż Nogatu, dlatego postój przy bielnickim sklepie był bardzo krótki (OK, Komendantowi powiem jak na spowiedzi: to Marian mnie popędził). Siła nieczysta ciągle jeszcze nie odstępowała i cały czas starała się skontaktować ze mną telefonicznie. W miejscu, w którym nieśmiało zaproponowałem popas, oczy zalewały nam hektolitry wody lejące się z nieba. Jednak nie to mnie złamało. Komendant nawet sobie nie zdaje sprawy jak Edi na mnie warknął. Zanim się otrząsnąłem z wrażenia to nogi same (bez żadnego sygnału z mojego ośrodka rozumnego) podjęły trud dalszego pedałowania. Co się wtedy stało!!! Komendantowo, ja wkrótce już pół wieku będę przemierzał ten nasz ziemski padół, a czegoś takiego jeszcze nie widziałem! Zdumienie zapierało wszystkim dech w płucach. Był to niechybny znak walki dobra ze złem. Dobro ukazało się nam w postaci najpiękniejszej, najwyrazistszej, najbardziej kolorowej i największej tęczy, jaka kiedykolwiek pojawiła się na nieboskłonie. Była tak blisko, że wydawało się, że można jej dotknąć, a zarazem tak realna, że miało się ochotę wjechać na nią rowerem. Był jednak pewien problem. Oba końce barwnego półokręgu zanurzone były gdzieś tam głęboko w toni Nogatu.
Ech!, chwile uniesień nie trwały zbyt długo. Duch podszywający się pod Walka ponownie dał znać o sobie. Dostałem SMS, z odkrywczą informacją, że leje i że nie spotkamy Walka na dzisiejszej trasie. Zaraz za nowakowskim mostem grupa podjęła próbę rokoszu. Komendancie, niestety nie posiadam Twojej charyzmy. Z wielkim trudem stłumiłem ten bunt. Nawet nie wiem czy większym prowodyrem był Jurek H., który wraz z Agnieszką (usprawiedliwiona, ponieważ już na starcie zameldowała o wcześniejszym pożegnaniu z nami) w końcu odjechał do Elbląga, czy też Nasz Senior, który podjudzał wszystkich, aby najkrótszą drogą udać się do Wiktorówki. Oczami wyobraźni widziałem już te wydęte z głodu brzuszki mojego domowego babińca, przemierzającego na kolanach kuchenną posadzkę w poszukiwaniu odrobiny ziemniaczka lub okruszyny chleba. Tak, w końcu rzuciłem argument, że jeżeli za pół godziny spadnie na kogoś choćby jedna kropla to ja uszczuplę swoje domowe oszczędności i postawię tej osobie puszkę napoju, którego produkcję mam przyjemność oglądać każdego dnia. Bunt został zdławiony, ale na jak długo?
Kolejny postój zaplanowałem pod wiatą w miejscowości Łęcze (sugestia Tadeusza). Poprzedzają ją długie, uciążliwe podjazdy, więc zaproponowałem indywidualną walkę z wysokością według swoich możliwości i sił. Ku memu zdumieniu wszyscy stosunkowo szybko dotarli na popas. Nawet Edi, przed którym, jak twierdził, wyrosła pionowa ściana(?!?), miał uśmiech na twarzy. Nie przeszkodziło to jemu wyartykułować zdanie, że ostatni raz dał się namówić na taki podjazd. Na pewno nie mówił prawdy. Ja jednak oddychałem głęboko z ogromną ulgą. Moje dzieci nie pomrą z głodu. Komendancie nasza najbliższa gwiazda zlitowała się nad moją rodziną i przepędziła chmury z nad naszych głów. Tu też opuścił nas ostatecznie duch Walka tłumacząc do słuchawki, że ma zakłócenia w łączności. Taaak, słońce ostatecznie przepędziło ten defetyzm. W tej sytuacji Grażka mogła wykonywać czynności administracyjne, podczas gdy kilka osób wylewało litry wody ze swojego obuwia. Inni wyżymali bluzy i inne części garderoby. Tutaj znowu muszę się Komendancie poskarżyć na jedną osobę (jak Ty Szefie sobie z nimi dajesz radę to ja doprawdy nie mogę zrozumieć!). Czy Komendant sobie wyobraża, że Marian posunął się do takiej niegodziwości, że nie wziął ze swojego domu zapasowych, suchych skarpetek dla Doroty!!! Ten Maryś nie zna elementarnych zasad przyzwoitości wobec dam, prawda?
Zanim jeszcze ogłosiłem koniec popasu to ten niesubordynowany Edi znowu gdzieś zwiał! Komendant pamięta, że on już kiedyś też taki numer wywinął! W potokach słonecznych promieni przemieściliśmy się pod milejewski sklep. Cały czas była piękna pogoda. Koleżeństwo prowadziło dyskusje w podgrupach. Między innymi został omówiony stan twarzy jednego rowerzysty, który nie tak dawno temu miał niekontrolowane hamowanie (Piotrowi M. życzymy szybkiego powrotu do zdrowia). Seniora nie było wśród nas. Unicestwił się? No skąd! Z młokosami nie będzie prowadził jałowych rozmów. Spokojnie czekał około 300 metrów dalej (i wyżej!). Jedynym, który dostąpił zaszczytu towarzyszenia Ediemu był Tadeusz. No cóż, myślę, że to też Komendant powinien sobie odnotować!
Do mety było jeszcze daleko, ale najbliższy odcinek drogi miał się charakteryzować znacznym obniżaniem terenu. Z tego powodu pozwoliłem wyszumieć się wszystkim i zatrzymać dopiero na krzyżówce z ulicą Rawską. Czy Szef wie, że jak im się popuści to oni zaraz zaczynają robić co im się żywnie podoba?! Chcieli mi uciec do miasta. Ledwo ich powyłapywałem stojąc na skrzyżowaniu jak policjant w dalekowschodniej metropolii i machając łapskami jak wiatrak napędzany huraganem. Niestety zanim się zorientowałem, co się dzieje to kilkoro z nich mi umknęło. Przepraszam Komendancie. Ale to jeszcze Komendancie nie było najgorsze. Ponieważ znowu zaczął siąpić deszcz to ta cała zgraja ponownie podjęła próbę buntu. Marchewka już była to tym razem wypróbowałem kija. Tonem nieznoszącym sprzeciwu zagroziłem, że nie zaliczę im wycieczki. Sam pojadę i sam sobie odhaczę dzisiejszą imprezę. Doprawdy nie wiem co bym naprawdę zrobił, gdyby Olek nie odezwał się (pewnie ze strachu!), że on jedzie za mną. Pozostali odpuścili i też ruszyli w prawidłowym kierunku. Rewolta została zdławiona.
Grażka niedawno chciała zrobić w domu caffe lattę. Dopiero po chwili zorientowała się, że mleko półprocentowe nie da się spienić. Nie mam najmniejszej wątpliwości, że jadąc po płytach po południowej stronie Nowej Holandii spieniłaby nawet ha-dwa-o w najczystszej postaci. Telepało nami tak, że aby ustabilizować synapsy między uszami zrobiliśmy nieplanowany wcześniej postój pod wiaduktem szosy nr 7. Stąd już był tylko jeden rzut zepsutą pompką, aby zamknąć okrążenie pod Piekarczykiem. W nagrodę ponownie wyjrzało słoneczko. I wtedy, Miła Komendantowo i Szanowny Komendancie, oni zaczęli zachowywać się jakoś dziwnie. Przez całą wycieczkę kombinowali jak koń pod górę jak tu mi uciec. Na mecie nastąpiło wzajemnie podanie sobie kończyn chwytnych (tylu doprowadziłem do mety, że chyba było tych podań dokładnie 153) i stali dalej. Nikt nie uciekał tylko stali jakby nie mogli się od siebie odkleić. Grażka wykorzystała ten moment i, skoro nie było zdjęcia przed wyjazdem, to wydała polecenie do ustawienia się do wspólnej fotki po przyjeździe. Przy okazji zostało przyjęte przez aklamację, że uśmiech Olka służył za pierwowzór autorowi rzeźby Piekarczyka. Zatem Piekarczyk zrobił sobie wspólne zdjęcie z naszym kolegą (faktycznie jednakowo się uśmiechają). A oni, proszę Szefa dalej tam stali! Nie wiedziałem już jak ich przepędzić, jak się ich pozbyć! Uciekliśmy z Mamuśką gdzieś w boczną uliczkę. Gdy chwilę później wróciliśmy pod Bramę to na szczęście już ich nie było.
Uff, co ja się z nimi miałem. Komendancie wracaj już do nas z tych gór!!! Właśnie w takim momencie mogłem na własnej skórze przekonać się o Twoim talencie perswazji i umiejętności trzymania w ryzach całej naszej zgrai. I jeszcze jedno: Komendant nie zdradzi mnie, że ja tak na nich nakablowałem, bo w gruncie rzeczy to jest miła i sympatyczna gromadka.
Zatem przyjmijcie Komendantowo i Komendancie wyrazy szczerej czci człowieka, któremu znane są Wasze cenne przymioty i który nadto szanuje Wasze opiekuńcze niepokoje, aby nie przedłożyć Wam swoich służb kreśląc się Waszym oddanym
Mały
PS. Gdyby Komendant zrobił sondę zadając pytanie, dlaczego jeździmy z Grupą to padłoby zapewne wiele różnych odpowiedzi. Dla tężyzny fizycznej, zwiedzania okolicy, spędzania czasu w miłym towarzystwie itd. itp. Jednak nikomu zapewne przez myśl by nie przeszło, że może być powód przedstawiony jako motto dzisiejszego sprawozdania. Marto, nie miałem dyktafonu i być może kolejność słów troszeczkę pomyliłem, ale na pewno sens oddałem. W sumie tak do końca nieważny jest powód, jakim kieruje się nasza nowa koleżanka. Wierzę, że będziesz Marto uczestniczyła w kolejnych imprezach dla swojego i naszego zadowolenia, a Zbyszek na pewno będzie myślał za nas wszystkich.
Relację przygotował Janusz
Trasa: Elbląg , Bielnik I, Bielnik II, Kępa Rybacka, Nowakowo, Kamionek Wielki, Łęcze, Pagórki, Ogrodniki, Milejewo, Kamiennik Wielki, Elbląg
Długość trasy: 66 km, Uczestnicy: 21, Punkty: 99
Motto:
Chyba będę z wami jechała. Nie chce mi się zastanawiać, dokąd jechać, a tutaj nie muszę, ponieważ ktoś inny za mnie myśli.
Wielce Sympatyczna Komendantowo i nie mniej Szanowny Komendancie!
Kreślę te kilka słów wierząc głęboko, że spędzacie czas we wspaniałej atmosferze, mając przed oczami bajkowe krajobrazy, a słoneczko każdego dnia dobrotliwie łaskocze Wasze twarze. Chciałbym jednocześnie wyrazić swoje głębokie uznanie graniczące wręcz z podziwem dla umiejętności Komendanta trzymania w ryzach rozbrykanej gromadki Stopowiczów. Jak bardzo dotkliwie brakowało tej pożytecznej cechy mogliśmy przekonać się ostatniej niedzieli. Nie żebym zaraz chciał donosić, ale zaczęło się, Komendancie, na długo przed wycieczką. Czy wyobrażacie sobie, że (o zgrozo!!!) nikogo przed wyjazdem nie interesowała trasa, nikt też tęsknie nie oczekiwał pięknych widoków. Hitem poprzedzających dni była jakaś świecąca błyskotka robiona przez maleńkie chińskie rączki. Komendancie!, oni tworzyli jakieś listy kolejkowiczów, liczyli pieniądze i umawiali się na wspólne oglądanie tego cacka!!!
Z powyższego powodu z wielkim niepokojem oczekiwałem wycieczki. Gdy spokojnie przygotowywałem się do wyjazdu, za oknem słoneczko rozścielało wokoło swoje złote promienie. Aż tu nagle! Siła chyba jakaś nieczysta! Może to ten duch, który krążył gdzieś nad nami do połowy trasy. I tylko do końca nie mogłem odgadnąć: dobry to anioł czy może jakiś piekielnik wszeteczny? Słońce cały czas zaglądało przez okno, ale coś nie dawało mi spokoju. Tak, na pewno. Coś tu nie grało. Podszedłem do okna i wszystko w mgnieniu oka stało się oczywiste tzn. w dalszym ciągu było jasno, ale przy tym lał rzęsisty deszcz. Humor poprawiła mi piękna tęcza, która zaglądała do okna Makowej Panienki.
Przy Piekarczyku ulżyło mi troszeczkę. Niebo wprawdzie zaciągnęło się całkowicie i końca deszczu nie było widać, ale kilka osób już czekało (znaczy się wycieczka miała szansę się odbyć). I wtedy!, nie uwierzycie Komendantowo i Komendancie!, jak szarańcza, czy może pszczoły do ula, ze wszystkich kierunków geograficznych zaczęli się zjeżdżać Stopowcy pod Bramę Targową. Byłem pewien, że to nie chęć pedałowania, a to chińskie świecidełko ich przypędziło. Tu ujawnił się wspominany wcześniej duch. Duch wcielił się w telefoniczny głos Waldka. Nie mógł to jednak być on, gdyż Waldek na pewno nigdy nie siałby defetyzmu. Możesz być Komendancie dumny z mojej czujności! Nawet przez myśl mi nie przyszło odwołanie wycieczki. Zdjęcia grupowego nie zrobiliśmy. W deszczu zdjęcia nie wychodzą najlepiej. I w tym miejscu muszę się Komendancie przyznać do pewnej niegodziwości. Otóż na wniosek Mariana zgodziłem się zmodyfikować początek trasy (ale solennie sobie obiecałem, że to pierwszy i ostatni raz w dniu dzisiejszym!). Cóż było robić. Marian zgodził się przecież pełnić obowiązki zamykającego lub towarzysza podróży Grażki (co i tak na jedno wychodzi). Do Bielnika Drugiego nie pojechaliśmy przez Bielnik I (za którym przecież jest odcinek polny, a ten przy obecnej pogodzie mógł stwarzać pewne trudności dla naszych pojazdów), a po asfalcie przez Władysławowo i Helenowo. Donoszę, że Edi miał jeszcze bardziej wywrotowe myśli (on w ogóle był dzisiaj wojowniczo nastawiony, jak będzie opisane w dalszej części mojego listu). Otóż chciał naszą trasę odwrócić do góry nogami. Jednak obroniłem Szefie wytyczony przez Ciebie szlak. W międzyczasie deszcz jakby zelżał, ale siła tajemna ponownie odezwała się w słuchawce zapowiadając napotkać nas w Nowakowie.
Komendancie, nie mogłem na mapce doszukać się piktogramu ogniska. Wydumałem sobie, że jedyne stosowne miejsce będzie na trasie wzdłuż Nogatu, dlatego postój przy bielnickim sklepie był bardzo krótki (OK, Komendantowi powiem jak na spowiedzi: to Marian mnie popędził). Siła nieczysta ciągle jeszcze nie odstępowała i cały czas starała się skontaktować ze mną telefonicznie. W miejscu, w którym nieśmiało zaproponowałem popas, oczy zalewały nam hektolitry wody lejące się z nieba. Jednak nie to mnie złamało. Komendant nawet sobie nie zdaje sprawy jak Edi na mnie warknął. Zanim się otrząsnąłem z wrażenia to nogi same (bez żadnego sygnału z mojego ośrodka rozumnego) podjęły trud dalszego pedałowania. Co się wtedy stało!!! Komendantowo, ja wkrótce już pół wieku będę przemierzał ten nasz ziemski padół, a czegoś takiego jeszcze nie widziałem! Zdumienie zapierało wszystkim dech w płucach. Był to niechybny znak walki dobra ze złem. Dobro ukazało się nam w postaci najpiękniejszej, najwyrazistszej, najbardziej kolorowej i największej tęczy, jaka kiedykolwiek pojawiła się na nieboskłonie. Była tak blisko, że wydawało się, że można jej dotknąć, a zarazem tak realna, że miało się ochotę wjechać na nią rowerem. Był jednak pewien problem. Oba końce barwnego półokręgu zanurzone były gdzieś tam głęboko w toni Nogatu.
Ech!, chwile uniesień nie trwały zbyt długo. Duch podszywający się pod Walka ponownie dał znać o sobie. Dostałem SMS, z odkrywczą informacją, że leje i że nie spotkamy Walka na dzisiejszej trasie. Zaraz za nowakowskim mostem grupa podjęła próbę rokoszu. Komendancie, niestety nie posiadam Twojej charyzmy. Z wielkim trudem stłumiłem ten bunt. Nawet nie wiem czy większym prowodyrem był Jurek H., który wraz z Agnieszką (usprawiedliwiona, ponieważ już na starcie zameldowała o wcześniejszym pożegnaniu z nami) w końcu odjechał do Elbląga, czy też Nasz Senior, który podjudzał wszystkich, aby najkrótszą drogą udać się do Wiktorówki. Oczami wyobraźni widziałem już te wydęte z głodu brzuszki mojego domowego babińca, przemierzającego na kolanach kuchenną posadzkę w poszukiwaniu odrobiny ziemniaczka lub okruszyny chleba. Tak, w końcu rzuciłem argument, że jeżeli za pół godziny spadnie na kogoś choćby jedna kropla to ja uszczuplę swoje domowe oszczędności i postawię tej osobie puszkę napoju, którego produkcję mam przyjemność oglądać każdego dnia. Bunt został zdławiony, ale na jak długo?
Kolejny postój zaplanowałem pod wiatą w miejscowości Łęcze (sugestia Tadeusza). Poprzedzają ją długie, uciążliwe podjazdy, więc zaproponowałem indywidualną walkę z wysokością według swoich możliwości i sił. Ku memu zdumieniu wszyscy stosunkowo szybko dotarli na popas. Nawet Edi, przed którym, jak twierdził, wyrosła pionowa ściana(?!?), miał uśmiech na twarzy. Nie przeszkodziło to jemu wyartykułować zdanie, że ostatni raz dał się namówić na taki podjazd. Na pewno nie mówił prawdy. Ja jednak oddychałem głęboko z ogromną ulgą. Moje dzieci nie pomrą z głodu. Komendancie nasza najbliższa gwiazda zlitowała się nad moją rodziną i przepędziła chmury z nad naszych głów. Tu też opuścił nas ostatecznie duch Walka tłumacząc do słuchawki, że ma zakłócenia w łączności. Taaak, słońce ostatecznie przepędziło ten defetyzm. W tej sytuacji Grażka mogła wykonywać czynności administracyjne, podczas gdy kilka osób wylewało litry wody ze swojego obuwia. Inni wyżymali bluzy i inne części garderoby. Tutaj znowu muszę się Komendancie poskarżyć na jedną osobę (jak Ty Szefie sobie z nimi dajesz radę to ja doprawdy nie mogę zrozumieć!). Czy Komendant sobie wyobraża, że Marian posunął się do takiej niegodziwości, że nie wziął ze swojego domu zapasowych, suchych skarpetek dla Doroty!!! Ten Maryś nie zna elementarnych zasad przyzwoitości wobec dam, prawda?
Zanim jeszcze ogłosiłem koniec popasu to ten niesubordynowany Edi znowu gdzieś zwiał! Komendant pamięta, że on już kiedyś też taki numer wywinął! W potokach słonecznych promieni przemieściliśmy się pod milejewski sklep. Cały czas była piękna pogoda. Koleżeństwo prowadziło dyskusje w podgrupach. Między innymi został omówiony stan twarzy jednego rowerzysty, który nie tak dawno temu miał niekontrolowane hamowanie (Piotrowi M. życzymy szybkiego powrotu do zdrowia). Seniora nie było wśród nas. Unicestwił się? No skąd! Z młokosami nie będzie prowadził jałowych rozmów. Spokojnie czekał około 300 metrów dalej (i wyżej!). Jedynym, który dostąpił zaszczytu towarzyszenia Ediemu był Tadeusz. No cóż, myślę, że to też Komendant powinien sobie odnotować!
Do mety było jeszcze daleko, ale najbliższy odcinek drogi miał się charakteryzować znacznym obniżaniem terenu. Z tego powodu pozwoliłem wyszumieć się wszystkim i zatrzymać dopiero na krzyżówce z ulicą Rawską. Czy Szef wie, że jak im się popuści to oni zaraz zaczynają robić co im się żywnie podoba?! Chcieli mi uciec do miasta. Ledwo ich powyłapywałem stojąc na skrzyżowaniu jak policjant w dalekowschodniej metropolii i machając łapskami jak wiatrak napędzany huraganem. Niestety zanim się zorientowałem, co się dzieje to kilkoro z nich mi umknęło. Przepraszam Komendancie. Ale to jeszcze Komendancie nie było najgorsze. Ponieważ znowu zaczął siąpić deszcz to ta cała zgraja ponownie podjęła próbę buntu. Marchewka już była to tym razem wypróbowałem kija. Tonem nieznoszącym sprzeciwu zagroziłem, że nie zaliczę im wycieczki. Sam pojadę i sam sobie odhaczę dzisiejszą imprezę. Doprawdy nie wiem co bym naprawdę zrobił, gdyby Olek nie odezwał się (pewnie ze strachu!), że on jedzie za mną. Pozostali odpuścili i też ruszyli w prawidłowym kierunku. Rewolta została zdławiona.
Grażka niedawno chciała zrobić w domu caffe lattę. Dopiero po chwili zorientowała się, że mleko półprocentowe nie da się spienić. Nie mam najmniejszej wątpliwości, że jadąc po płytach po południowej stronie Nowej Holandii spieniłaby nawet ha-dwa-o w najczystszej postaci. Telepało nami tak, że aby ustabilizować synapsy między uszami zrobiliśmy nieplanowany wcześniej postój pod wiaduktem szosy nr 7. Stąd już był tylko jeden rzut zepsutą pompką, aby zamknąć okrążenie pod Piekarczykiem. W nagrodę ponownie wyjrzało słoneczko. I wtedy, Miła Komendantowo i Szanowny Komendancie, oni zaczęli zachowywać się jakoś dziwnie. Przez całą wycieczkę kombinowali jak koń pod górę jak tu mi uciec. Na mecie nastąpiło wzajemnie podanie sobie kończyn chwytnych (tylu doprowadziłem do mety, że chyba było tych podań dokładnie 153) i stali dalej. Nikt nie uciekał tylko stali jakby nie mogli się od siebie odkleić. Grażka wykorzystała ten moment i, skoro nie było zdjęcia przed wyjazdem, to wydała polecenie do ustawienia się do wspólnej fotki po przyjeździe. Przy okazji zostało przyjęte przez aklamację, że uśmiech Olka służył za pierwowzór autorowi rzeźby Piekarczyka. Zatem Piekarczyk zrobił sobie wspólne zdjęcie z naszym kolegą (faktycznie jednakowo się uśmiechają). A oni, proszę Szefa dalej tam stali! Nie wiedziałem już jak ich przepędzić, jak się ich pozbyć! Uciekliśmy z Mamuśką gdzieś w boczną uliczkę. Gdy chwilę później wróciliśmy pod Bramę to na szczęście już ich nie było.
Uff, co ja się z nimi miałem. Komendancie wracaj już do nas z tych gór!!! Właśnie w takim momencie mogłem na własnej skórze przekonać się o Twoim talencie perswazji i umiejętności trzymania w ryzach całej naszej zgrai. I jeszcze jedno: Komendant nie zdradzi mnie, że ja tak na nich nakablowałem, bo w gruncie rzeczy to jest miła i sympatyczna gromadka.
Zatem przyjmijcie Komendantowo i Komendancie wyrazy szczerej czci człowieka, któremu znane są Wasze cenne przymioty i który nadto szanuje Wasze opiekuńcze niepokoje, aby nie przedłożyć Wam swoich służb kreśląc się Waszym oddanym
Mały
PS. Gdyby Komendant zrobił sondę zadając pytanie, dlaczego jeździmy z Grupą to padłoby zapewne wiele różnych odpowiedzi. Dla tężyzny fizycznej, zwiedzania okolicy, spędzania czasu w miłym towarzystwie itd. itp. Jednak nikomu zapewne przez myśl by nie przeszło, że może być powód przedstawiony jako motto dzisiejszego sprawozdania. Marto, nie miałem dyktafonu i być może kolejność słów troszeczkę pomyliłem, ale na pewno sens oddałem. W sumie tak do końca nieważny jest powód, jakim kieruje się nasza nowa koleżanka. Wierzę, że będziesz Marto uczestniczyła w kolejnych imprezach dla swojego i naszego zadowolenia, a Zbyszek na pewno będzie myślał za nas wszystkich.
Relację przygotował Janusz
Kliknij przycisk 'Zgadzam się', aby ukryć ten pasek. Jeśli będziesz nadal korzystać z witryny bez podjęcia żadnych działań, założymy, że i tak zgadzasz się z naszą polityką prywatności.Możesz przeczytać więcej o naszej polityce prywatności tutaj