O nie! Gdzie jest JavaScript?
Twoja przeglądarka internetowa nie ma włączonej obsługi JavaScript lub nie obsługuje JavaScript. Proszę włączyć JavaScript w przeglądarce internetowej, aby poprawnie wyświetlić tę witrynę, lub zaktualizować do przeglądarki internetowej, która obsługuje JavaScript.

Aktualności

Wycieczka Nr 17/2013 - Tajemniczy Dolny Śląsk - 21.07 do 02.08.2013

Zbiórka: ulica Armii Krajowej, przy Biedronce, 21.07, godz. 7.30 ( do Żar przejazd samochodem)

Trasa: Żary, Łęknica, Pieńsk, Gorlitz, Radomierzyce, Hradek nad Nisou , Frydland, Chata Górzystów, Chojnik, Lubomierz, Leśna, Kliczków, Żagań, Żary

Długość trasy: 637 km, Uczestnicy: 4, Punkty: -

Bike route 2 279 124 - powered by Www.bikemap.net


22.07.2013 (poniedziałek) Dzień pierwszy 105 km (oficjalnych)
(Marian)

21 lipca pakujemy się w samochód Janusza i w czteroosobowym składzie wyruszamy na zdobywanie Dolnego Śląska. Po siedmiu godzinach jazdy docieramy do Żar, miasteczka w województwie Lubuskim, położonym blisko parku Mużakowskiego, który jest pierwszym celem naszej wyprawy.

Następnego dnia punktualnie o godzinie 08:30 wyruszamy pełni obaw ku nieznanemu. Ania, Janusz, Mirek i ja zaczynamy VI Stopową wyprawę sakwiarska. Szybko zamieniamy ruchliwą drogę do Łęknicy na szutrowe szlaki i leśne dukty prowadzące nas do tego samego miejsca. Po drodze trafiamy na nowo otwartą ścieżkę geoturystyczną w "Dawnej Kopalni Babina". Podziwiamy powstałe w miejscach dawnych podziemnych wyrobisk, zbiorniki wodne o bardzo ciekawej, intensywnej barwie. Aż trudno uwierzyć, że jeszcze w latach 70-tych była tu czynna kopalnia, a krajobraz przypominał tereny spod Bogatyni.

Chwilę później jesteśmy w Łęknicy i wjeżdżamy do pięknego Parku Mużakowskiego, jednego z największych w Europie. Po polskiej stronie znajduje się część bardziej naturalna parku ze ścieżkami i punktami widokowymi, natomiast po stronie niemieckiej znajdujemy główne założenia parku, pałac i ogród. Jest to przepiękne miejsce, w którym można spędzić cały dzień, rozkoszując się widokami i cieszyć się cieniem drzew, szczególnie w taki upalny dzień jak dziś.

Nas jednak goni czas i czekają kolejne ciekawe miejsca - Kromlau i znajdujący się tam bazaltowy mostek "Rakotzbrücke". Zauroczyły mnie już jego fotografie i dlatego umieściłem go na liście miejsc, które koniecznie musimy zobaczyć. Trochę ukryty w lasku nie zawiódł naszych oczekiwań. Z daleka delikatny, tworzący okrąg wraz ze swoim odbiciem w jeziorze, idealny na romantyczne spotkania. Z bliska widzimy drugie jego oblicze, ostre kanciaste elementy tworzą niesamowitą atmosferę miejsca wyjętego prosto z powieści fantasy. Zauroczeni tym miejscem podejmujemy decyzję - nocujemy w Niemczech.

W piekącym słońcu jedziemy do Nochten. Poruszamy się niemieckimi ścieżkami rowerowymi, które nie wiadomo dlaczego są równe, asfaltowe, bez rozbitych butelek i na dodatek oznakowane. Podejrzewam, że jeżeli przez najbliższe 30 lat nie będą inwestować w te ścieżki to i tak będą lepiej wyglądały niż niejedna nasza nowa DDR z kostki. Do Nochten docieramy troszkę od innej strony niż zamierzaliśmy, co skutkowało kilkoma dodatkowymi kilometrami, ale najważniejsze, że cel został osiągnięty. Tutejszy Park Znalezisk to niezwykły ogród skalny stworzony z głazów i kamieni naniesionych tutaj przez lodowiec aż ze Skandynawii. Nasadzenia z rzadkich gatunków roślin są nowe i dopiero za kilka lat będzie można w pełni je podziwiać. Teren jest odkryty bez zacienionych miejsc dających schronienie od palących promieni słonecznych. Na szczęście leżały węże do podlewania ogrodu. Mirek wpadł na pomysł zrobienia sobie prysznicu z zimnej wody. Odkręcił kran, a tu leci, ale wrzątek. Po dłuższej chwili jednak zaczęła lecieć zimna woda i nawet Ania, początkowo niezbyt przekonana do skuteczności tej metody chłodzenia rozgrzanej głowy i moczenia ubrań, skusiła się na kąpiel z ogrodowego węża. Tego nam było trzeba.

Teraz jeszcze uzupełnienie zapasów wody w Boxberg i szukamy miejsca na nocleg i obiadokolację. Pobliskie jezioro Bärwalder wydawało się dobrym miejscem. Dwie plaże, fantastyczna ponad 20 km. ścieżka rowerowa wokół jeziora i zero możliwości rozbicia namiotów. Padnięci decydujemy się na nocleg w jednej z wiat stojących wokół jeziora. Słońce dało nam dzisiaj nieźle w kość, więc ani metra dalej nie jedziemy. Nie miałem sumienia namawiać nikogo na dalsze poszukiwania lepszego noclegu. Mały właściwie już zasypiał i tylko szukał miejsca do zalegnięcia. Ania też wyglądała na zmęczoną. Trochę za dużo kilometrów i słońca. Przesadziliśmy dzisiaj z jazdą w upale. Na szczęście po kolacji, nastroje się poprawiły i z Mirkiem zdecydowaliśmy się poszukać czegoś lepszego na nocleg. Kto szuka ten znajdzie, może to nie Hilton, ale dojście do jeziora było, miejsce na namioty też i nawet stała przenośna toaleta. Co prawda stała tam też tablica z informacją o zakazie rozbijania namiotów i kąpieli w jeziorze, ale trudniejszym zadaniem było namówienie Małego na pokonanie dodatkowych dwóch kilometrów niż znalezienie sposobu na ominięcie zakazów. Na szczęście się udało. Zebrali wszystkie graty, mocując je na rowerach w tak dziwny sposób, że nie wiem jak to dowieźli. Nawet mój kubek z herbatą dojechał z całą zawartością.

Pierwsze, co zrobiliśmy to kąpiel w jeziorze. Cieszyliśmy się jak małe dzieci nie myśląc o ewentualnych konsekwencjach kąpieli w miejscu zakazanym. Namioty rozbiliśmy w krzakach, tuż przed tablicą zakazującą robienia tego. Kończył się pierwszy dzień wyprawy, pełen wrażeń, piekącego słońca i ponad 100 km na liczniku. Jeszcze nocne Polaków rozmowy i planowanie dnia następnego. Tylko Ania nie wiadomo, kiedy zasnęła.


23.07.2013 (wtorek) Dzień drugi 64,21 km (u Mariana zapewne jeden km więcej)
(Mały)

Jakaś niewidzialna ręka dolewała mleko do ciemnej toni powodując, że czerń powolutku przemieniała się w szarość. I właśnie w takim momencie, gdy noc wyciągała swoją dłoń, aby przywitać kolejny dzień, otworzyły mi się oczy. Nie, wcale nie obudziło mnie chrapanie dochodzące z sąsiedniego namiotu. Wczorajszy dzień był na tyle wyczerpujący, że byle pomruki współtowarzyszy wyprawy nie byłyby wstanie przywrócić mój stan świadomości do świata realnego. To raczej "zew natury" zasugerował mi możliwość porównania wyglądu otoczenia jeziora Bärwalder w brzasku poranka z zapamiętany obrazem w świetle zachodzącego słońca. Ania jeszcze smacznie spała. Najciszej jak potrafiłem wydostałem się z namiotu i zaczerpnąłem haust lekko rześkiego powietrza (pierwszy i ostatni raz było rześkie w dniu dzisiejszym). Oczywiście nie była to jeszcze pora wstawania, więc po pogodzeniu się z naturą wróciłem do namiotu. Chrapanie dochodzące z namiotu obok zadziałało jak kołysanka.

Drugie przebudzenie nie było już tak romantyczne. Odgłosy otoczenia wskazywały, że Mirek z Marianem wcale nie czekali na ustaloną godzinę wstawania (7:00!!!). Godzinę, która i tak była bardzo wczesna dla mojego ego. Starałem się przeciągnąć fazę przechodzenia z jawy do realu możliwie jak najdłużej, ale w końcu budzik telefoniczny wrzasnął na mnie tak przeraźliwie wściekle, że zostałem zmuszony do rozpoczęcia kolejnego dnia wyprawy"Tajemniczy Dolny Śląsk" (w tym dniu raczej była to kontynuacja "Tajemniczych Łużyc"). Ania też jest sowa, dlatego popatrzyła na mnie wzrokiem będącym mieszaniną zdumienia, niedowierzania i rezygnacji. Wygramoliliśmy się na zewnątrz. Maryś z Mirkiem byli już w ferworze porannych czynności. I chyba tylko to zdopingowało mnie i Anię to likwidacji naszego obozowiska. Z brudnymi naczyniami udałem się do jeziora. Przemyłem zaspane patrzałki i talerze (na tyle na ile dało się to zrobić bez środków myjących). Staraliśmy się z Anią nadążyć za naszymi kolegami, niemniej szło nam ciężko. Nie pomagał wcale widok nieba, na którym nie było ani jednej chmurki, ani jednego pierzastego obłoczka. Wielka jasnobłękitna toń zapowiadała kolejny upalny dzień. Zresztą już o tej porze było gorąco.

Marian był posiadaczem niezliczonych ilości torebek isotonicu (zresztą był on posiadaczem niemal wszystkiego, co tylko mogło przyjść do głowy w nagłej potrzebie!!!). Takie torebki dobrze służą w trasie (można je wsypywać sukcesywnie w miarę potrzeby). Ja miałem podobny specyfik w dużym pojemniku plastikowym. Z chęcią zaoferowałem Marysiowi skorzystanie z mojego isotonicu w celu przygotowania napojów w bidonach. W międzyczasie jednak przetoczyliśmy się do pobliskiej wiaty, gdzie przy stole mieliśmy przygotować sobie poranny posiłek. A co z moją ofertą isotonocową? Przeszukałem trzy sakwy i nigdzie nie znalazłem żółtego pojemnika. Ania mnie poinformowała, że w czwartej to są w zasadzie tylko jej rzeczy osobiste. No cóż, udałem się na poszukiwania w rejon naszego noclegowania. Mijając parking camperów doznałem zaburzenia jaźni. Zobaczyłem idącą afrodytę. Zauroczony zbliżałem się nie mogąc oderwać od niej wzroku. Niestety, okazało się, że z bliska bogini była w wieku ... hmm ... mocno już statecznym. Niechybnie jeszcze tak do końca się nie obudziłem. Oczywiście pojemnika z isotonic'iem też nie znalazłem i ze wstydem musiałem skorzystać z marysiowych torebek.

Po śniadaniu ruszyliśmy ścieżką rowerowo-rolkową otaczającą jezioro Bärwalder w kierunku odwrotnym do wskazówek zegara. Kilka ruchów nogami i już wiedziałem. Tak, ja ruszałem rękoma i nogami, mówiłem i kręciłem głową, ale wewnętrznie to chyba ciągle jeszcze spałem. Moje sakwy nie są symetryczne i przy odwrotnym założeniu na rower nie ma możliwości swobodnie kręcić korbą. Jak z powyższego widać ciężkie przebudzenie miałem po wczorajszym dniu naszej wyprawy.

Po kilku kilometrach dotarliśmy do plaży na południowym brzegu jeziora. Moja poranna prośba o kąpiel wyszła naprzeciw innych uczestników wyprawy (no może poza Anią, która podziwiała krajobraz z brzegu). Z dziką radością pobiegłem po piasku w kierunku lekko falującej wody. Maryś już pływał, wkrótce dołączył do nas Mirek. Była to wspaniała kąpiel na tle rysujących się na horyzoncie chłodni kominowych pobliskiej elektrowni.
Po kąpieli Marian dał twierdzącą odpowiedź na bliżej niezidentyfikowane pytanie (Ani?) poprzez pełne głębokiej treści słowo:
- Tak.
W odpowiedzi usłyszeliśmy:
- Guten Tag! - to dwoje pracowników sprzątających dojście do plaży myślało zapewne, że wypada odpowiedzieć na ... pozdrowienie Mariana. Ja sądząc, że to powitanie mojej zacnej osoby odpowiedziałem:
- Guten Tag - myśląc przy tym, że Niemcy chyba nie znają swojego języka skoro rano nie mówią "Guten Morgen".
I w ten sposób jakaś tajemna siła przepłynęła pomiędzy kilkoma głowami. Byłem już w pełni rozbudzony, gdy udaliśmy się do pobliskiego kontenera służącego za pomieszczenie, w którym mogliśmy dokonać porannej toalety. Po wyjściu byliśmy ostatecznie gotowi do drugiego dnia naszej wyprawy.

W dalszym ciągu poruszaliśmy się po ścieżce rowerowo-rolkowej. Dotarliśmy w końcu do malutkiej mariny na wschodnim brzegu jeziora. Podczas gdy trzy osoby przyglądały się z wysokiego brzegu przycumowanym jachtom, Marysia bardziej zainteresował malutki kiosk z mapami. Nasze kierownictwo wyprawy (tak pozwolę sobie nazwać Mariana - pomysłodawcę i projektanta trasy oraz Mirka - pilnującego prawidłowego przebiegu trasy) miało podobno jakąś lukę, jakąś białą plamę. Miejsce, w którym brak było wytyczonego przebiegu naszej jazdy łączącego to, co już przebyliśmy z tym, co jeszcze mamy przejechać. Mapy jednak "ucinały" się właśnie w miejscu tej plamy. Tak jakby ktoś celowo chciał nam utrudnić. W końcu chłopaki, posługując się jakimś tajemniczym dla Ani i dla mnie szyfrem ("trasa dwa - dwa", "trasa dwa - trzy" itp.), zdali się na wskazania GPS-u.

Opuściliśmy tor rolkowy wokół jeziora Bärwalder i udaliśmy się na wschód (wszak jak mówił klasyk "tam musi być jakaś cywilizacja"). Wkrótce też zjechaliśmy z równego asfaltu i przetaczaliśmy się dość szerokim, leśnym duktem. Momentami w drodze tej pojawiały się stosunkowo głębokie doły, koleiny. Nie były one jednak dla mnie żadną niedogodnością. Urozmaicały jedynie monotonię jazdy. Dzisiejszy dzień przecież nie przewidywał jakiś specjalnych atrakcji i był typowym etapem przelotowym. Dodatkowym niebagatelnym atutem leśnej drogi była ochrona koron drzew przed piekącym słońcem. Nagle Mirek zarządził postój. Zgodnie ze wskazaniami GPS-u przesuwaliśmy się ... po wodzie. Od czasów pierwszych chrześcijan i angielskiego iluzjonisty o pseudonimie Dynamo byłby to chyba trzeci taki przypadek w historii. Nieee, nic z tych rzeczy. My jedynie jechaliśmy wąską groblą pomiędzy dwoma akwenami. Postój nasz zarządzony został przy czymś na kształt leśnej ambony myśliwskiej. Była ona jednak na poziomie parterowym i służyła zapewne do polowań za pomocą fotoaparatów. Jezioro miało lekko pofałdowaną powierzchnię. Za to żadnej fałdy nie mogliśmy dojrzeć na powierzchni błękitnego nieba.

Powrót do cywilizacyjnej nawierzchni nie był wcale przyjemny. Przebyty dystans wynosił około 30 km, a ja się czułem kompletnie wykończony. Nic, kompletnie nic nie chroniło nas przed zdradzieckimi promieniami słonecznymi. Nie spodziewaliśmy się, że w takich warunkach tak szybko mogą znikać nasze zapasy wody. Człowiek nie wielbłąd. Pić musi. Społeczność niemiecka nie przewidziała jednak tego prostego faktu. W Polsce nawet w niedzielę w najmniejszej wsi znajdzie się otwarty sklepik. Tutaj mijaliśmy kolejne miejscowości. Wody ubywało, a punktów zaopatrzenia nie mogliśmy dostrzec. Otwarte piekarnie nas nie interesowały. Nagle po lewej stronie, w odległości ok. 50 m od drogi dostrzegliśmy sklepik spożywczy. Na karteczce wiszącej na drzwiach, w równych rzędach, napisano godziny otwarcia i zamknięcia (w ciągu dnia około 5 przerw!). Staliśmy pod sklepem akurat w interwale otwarte" i ... było zamknięte. Zaczepiony przez nas człowiek spojrzał na zegarek i bezradnie, z rezygnacją rozłożył ręce. Byliśmy zdani na ostatnie pół butelki MOJEJ wody.

Osiągnęliśmy miasteczko Rothenburg. Senne bez najmniejszych oznak życia. Myślę, że powodem był żar lejący się z nieba. Ja już też miałem wszystkiego dość. Wszyscy uznaliśmy, że mimo wszystko tutaj ludzie muszą pić wodę. Poszukiwania zostały uwieńczone sukcesem. Dotarliśmy do otwartego, klimatyzowanego marketu. Tuż obok wejścia było stoisko z wypiekami. Ania zapragnęła jakieś dwie słodkie bułki. Pomagając sobie palcem wskazującym prawej ręki powiedziałem najczystszym niemieckim:
- Das und das - nie rozumiem dlaczego mój płynny niemiecki wzbudził aż taką wesołość u ekspedientki, która z rozbawieniem powtórzyła moje "das und das". Ania dostała swoje słodkości. Wszyscy zakupiliśmy kilka butli wody. Podczas gdy inni na zewnątrz się pakowali, ja stałem w części klimatyzowanej. Nie miałem już siły stać na słońcu.

Wyraz twarzy Ani był bezcenny, gdy po drugiej stronie Nysy zobaczyła polski słup graniczny. Prawdziwa patriotka. Jedna doba poza granicami kraju i już tak tęsknie spoglądała na polską stronę. Nie tak prędko jednak. Jeszcze kilka kilometrów jechaliśmy ścieżką rowerową po niemieckiej stronie, aż dotarliśmy do kładki. Tu Marian zarządził wykonanie obowiązkowej fotki przy niemieckim słupie granicznym. W tle rysował się już nasz, biało-czerwony. Polska przywitała nas znajomym, nierównym asfaltem z dziurami w jezdni. Nadzieja związana z obiadem była powodem, dla którego nie widzieliśmy żadnych negatywów. W miasteczku Pieńsk Mirek zatrzymał się na moment przed dwiema przechodzącymi dziewczątkami.
- Czym tak rozweseliłyście mojego kolegę? - zaciekawiło mnie.
- Wskazałyśmy mu drogę do restauracji!
Gdy reszta towarzystwa zawahała się, co najpierw zamówić, ja rzuciłem natychmiast:
- Proszę mi podać zimne piwo z kija, a potem powiem, co jeszcze!
Mój pomysł podchwycili wszyscy. Po objedzie zalegliśmy z Mirkiem na ławach przystolikowych.
- Leżcie sobie, mnie to nie przeszkadza! - właścicielka lokalu była bardzo uprzejma.

Po kilkunastu minutach, nadludzkim wysiłkiem zrezygnowaliśmy z nocowania na ławach restauracyjnych. W miejscowym dyskoncie dokonaliśmy zakupów (ja z Marysiem solidarnie podzieliliśmy się colą) i ruszyliśmy w kierunku wsi Stojanów, gdzie wcześniej zarezerwowaliśmy sobie nocleg. Przejeżdżająca rowerem obok nas mama z dzieckiem nie mogła się nadziwić, że jadąc w góry kierujemy się ... na północ. No cóż, czasem tak bywa. Mając doświadczenia wczorajszego dnia dot. pomiaru odległości, ani trochę nie uwierzyłem, że do mety mamy tylko pięć kilometrów. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że już po trzech kilometrach dobrnęliśmy do celu dzisiejszej podróży (w sumie to jednak znów się nie zgadzało z zapowiedzią!).

Pokoik, który dostaliśmy do dyspozycji na pewno nie miał ambicji rywalizowania z Marriott'em. Lepszy był jednak niż namiot. Rowery też miały schronienie w czymś przypominającym warsztat młodego mechanika, dopiero uczącego się zawodu. Pokoikowi towarzyszyła łazienka z lekko niedrożnym odpływem w posadzce. Udało się jednak zmyć z nas trudy dzisiejszej słonecznej jazdy. Rozpakowując sakwy, wśród Ani "osobistych rzeczy" ukazał swoją żółtą głowę poszukiwany przeze mnie z rana isotonic!!! Po kolacji włączyliśmy telewizor. Programy miały jedynie wersję niemiecką. Z dużym zainteresowaniem obejrzałem zawirowania losu Jacqueline Onassis (Kennedy). Gdy pochyliłem się nad problemami życiowymi Janis Joplin, Mirek brutalnie przerwał moje zadumanie ("odkąd wymyślono piloty do telewizorów to dzieci stały się zbędne")! Może i dobrze. Wszak jutro czekał nas kolejny dzień naszej Wyprawy.


24.07.2013 (środa) Dzień trzeci 95 km (przynajmniej tak mnie poinformowano)
(Ania)

Czy istnieje coś gorszego od wstawania o 7.00? O takiej porze normalni ludzie smacznie śpią. Ja w wakacje o takiej godzinie przekręcam się na drugi bok i śpię drugie tyle ile spałam do tej pory. No ale cóż, jak mus to mus, a trzeba nam w drogę.

Ruszyliśmy żwawo do granicy, a później w kierunku Görlitz. Po drodze zatrzymaliśmy się na krótki postój na mostku przy młynie. Po paru minutach padają niecierpliwe pytania pana Mirka o pozwolenie na dalszą jazdę, a tata zgłasza głośny sprzeciw ("Koniecznie muszę załatwić jeszcze jeden telefon"). I co by było, gdyby nie tata?! Ileż to ciekawych rzeczy by nas ominęło. Bo w tym właśnie momencie nie wiadomo skąd pojawia się młody chłopak i zaczyna nawijać po niemiecku. Od razu się wyłączyłam: niemiecki to język, w którym znam dokładnie 6 słów. Reszta drużyny orientuje się w temacie znacznie lepiej ode mnie. Niech oni się męczą z tym problemem. Widocznie jednak nie są na tyle dobrzy by się w pełni dogadać, bo rozmówca zmuszony jest wołać o pomoc ("komm Schatz"). "Schatz", okazała się być młodą dziewczyną, posługującą się łamaną polszczyzną. Wraz ze swoim lubym oprowadzili nas po młynie. Dowiedzieliśmy się, że kiedyś tu "malowano" zboże, ale teraz już się tego nie robi. Oglądaliśmy duże maszyny, których przeznaczenie znali wszyscy oprócz mnie (może kiedyś się tego dowiem). Po zrobieniu wspólnych fotek ruszyliśmy w dalszą drogę.

Do Görlitz nie było daleko, parę machnięć pedałami i już jesteśmy na placu przed kościołem św. Piotra i Pawła. Po zwiedzeniu zabytku (i zrobieniu paru zdjęć z widokiem na polski Zgorzelec) popedałowaliśmy na polską stronę. I niech mi się teraz przyzna: kto wymyślił, aby wrócić z powrotem do Niemiec?! Ja rozumiem, że niby lepsze drogi, równiejszy asfalt, ale co, u diabła robił tam ten olbrzymi podjazd?! Gdy tylko zobaczyłam pionową ścianę przed sobą, zsiadłam z roweru i zaczęłam podprowadzanie. Inni również pozeskakiwali, w tym czy innym momencie górki. Najdłużej walczył pan Marian, ale i on musiał pogodzić się z tym, że nie zdobędzie szczytu z wysokości siodełka.

Kierując się na Zittau podążyliśmy na spotkanie trójstyku - miejsca gdzie zbiegały się granice Polski, Niemiec i Czech. Żwawo pedałując ... Chwila, chwila .. A obiad?! Bez solidnego posiłku dalej nie jadę! W uroczej mieścinie Porajów zatrzymaliśmy się, by wrzucić coś na ruszt. Po krótkiej analizie mapy wynikało wyraźnie: na trójstyk jest jeszcze 1,5 km. Sceptyczny tata z góry założył, że trzeba się liczyć z 3 km. (skoro żaden dotychczasowy odcinek nie mierzył tyle ile miał, to dlaczego teraz miałby być wyjątek?). W chwili przekroczenia polsko-niemieckiej granicy w umysłach trzech rowerzystów pojawiły się pewne wątpliwości.
- A czemu tak jedziemy?
- A nie można z polskiej strony dojechać?
Nieczuły pan Mirek zbywa pytania jednym zdaniem - "Od Polskiej strony nie ma dojazdu, a my mamy być na trójstyku, a nie obok trójstyku!" - i dalej prowadzi nas wąskimi ścieżkami przez Niemcy.
Po przejechaniu 9 (9!!) km znaleźliśmy się na brzegu Nysy. Tym złym brzegu Nysy. Bo obelisk znajdował się po drugiej stronie. Niby żaden problem, obok jest mostek, przejdziemy na drugą stronę ... Aha ... Niemcy chyba za nami nie przepadają. Mostek od niemieckiej strony jest zamurowany. Chwila zastanowienia i rodzi się genialny pomysł: Nysa tutaj nie jest zbyt szeroka i głęboka - spróbujmy przejść na drugą stronę. Podczas gdy pan Mirek pilnował naszych rowerów my dzielnie stawiliśmy czoła rwącej rzece. Nie obyło się jednak bez strat. Klapek pana Mariana zbuntował się i popłynął wraz z nurtem. A było już tak blisko. Tylko jeden krok. Przyglądająca się nam z zaciekawieniem grupka Czechów, zgodziła się uwiecznić trzech śmiałków stojących przy obelisku. Po krótkiej sesji zdjęciowej nadszedł jednak czas na powrót. Po nauczce, jaką dostaliśmy poprzednim razem, pokonaliśmy rzekę trzymając się jeden drugiego. Pan Mirek, patrząc na nas z góry woła, że znalazł coś, co przyda się panu Marianowi. I macha... tak! To zgubiony klapek! Jak tego dokonał będąc po drugiej stronie Nysy, tego nikt nie wie. Snuły się różne teorie ("Mirek jak wyciągnie rękę to dotyka przeciwległego brzegu"), ale prawdy chyba nigdy nie odkryjemy. Tak więc nasza podróż na trójstyk okazała się nie lada przygodą (ale za to byliśmy na prawdziwym styku granic, gdyż granica, jakby nie patrzeć, biegnie środkiem rzeki).

Dumni z siebie wsiedliśmy na rower i popedałowaliśmy do Bogatyni, gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg (Choć, czy faktycznie mieliśmy go zarezerwowanego? Nikt nas przecież nie pytał o nazwiska.). I gdy już myśleliśmy, że dotrzemy na miejsce bez żadnych problemów, okazało się, że pech tylko czekał, na chwilę dekoncentracji. Bezbłędnie trafił w wybraną przez siebie ofiarę, którą stał się tata. A dokładniej jego tylnie koło. Szczęściem byliśmy już w Bogatyni, więc po prostu dotoczyliśmy rowery do miejsca noclegu. I tu gratulacje dla Pana Mariana i Pana Mirka, którzy od razu przystąpili do pomocy w wymienianiu dętki.
Jutrzejszy etap ma być krótki i przyjemny - do 50 km. Jakoś średnio w to wierzę.


25.07.2013 (czwartek) Dzień czwarty 44 km
(Marian)

Po poprzednim, męczącym etapie, ten miał być krótki i lajtowy. Zaczęło się wszystko zgodnie z planem, czyli kolejny dzień skwaru od rana i droga pod górkę. Z Bogatyni do granicy z Czechami jest przysłowiowy rzut kamieniem, tak więc szybko przekraczamy granicę i zostajemy przywitani pięknym podjazdem. Do miasteczka Frýdlant dojeżdżamy w godzinę. Nad miasteczkiem dominuje postawiony na bazaltowym wzniesieniu, potężny zamek. Jest to główna atrakcja ściągająca w te rejony rzesze turystów, w tym i naszą czwórkę. Wstęp tylko z przewodnikiem, więc wykupujemy bilety wstępu i czekamy na przewodnika mówiącego po polsku. Wejściówka nie jest tania i na dodatek obowiązuje zakaz robienia zdjęć w pomieszczeniach.
Początki zamku datuje się na XIII wiek. Miał on charakter typowo obronny, później jednak dobudowano część pałacową nie zapominając jednak również o modernizacji fortyfikacji. Najstarszą budowlą zamku jest wieża zwana Indica, służąca początkowo jako latarnia. Zamkiem rządziło 6 rodów:
Ronovic, Biberstein, Redernowie, Wallenstein, Gallas i ostatni to Clam - Gallasowie.
Hrabia Wallenstein jest nam wszystkim doskonale znany z bajki o rozbójniku Rumcajsie. Pomieszczenia zamkowe były bogato zdobione malowidłami, stiukami, tapetami. Gromadzono w nich cenne dzieła sztuki, które w roku 1801 zostały udostępnione zwiedzającym. Dzięki temu Frýdlant stał się pierwszym zabytkowym zamkiem w Europie Środkowej otwartym dla rzeszy zwiedzających. Również dzisiaj mogliśmy podziwiać piękno zachowanych elementów wyposażenia pokoi gościnnych, dla służby, sypialni czy zbrojowni. Na ścianach wiszą portrety rodów Gallasów i Clam-Gallasów. W szczególny sposób sportretowano dzieci, które wyglądają jak mali dorośli. Cóż więcej można napisać o tym zamku? To trzeba po prostu zobaczyć. Czas na zwiedzaniu zamku minął błyskawicznie, muszę przyznać, że wejście na zamek było warte każdego wydanego na to Euro.

Żegnamy Frýdlant i zgodnie z planem kierujemy się prosto do Świeradowa Zdroju na poszukiwanie miejscówki. Mieliśmy tego dnia farta, bo już przy pierwszym postoju w Czerniawie Zdroju trafiliśmy bardzo fajne pokoje w dobrej cenie. Było bardzo wcześnie, więc po rozpakowaniu rowerów postanowiliśmy zrobić krótki zwiad po mieście. Mirek włączył nawigację i pojechaliśmy. Droga prowadzi ładnie w dół. Kilometrów przybywa w zastraszającym tempie, a Świeradowa nie widać tylko jakieś Orłowice. Zaczynamy trochę marudzić na nawigację, a Mirek tylko zaciskał zęby. Wreszcie jest Świeradów. Jeszcze tylko krótki podjazd i jesteśmy na miejscu. Krótkie szwędańsko po miasteczku, obiad, zakupy i prośba do Mirka:"może jednak poprowadzisz krótszą trasą". Bardzo szybko żałowaliśmy naszego pomysłu zmiany drogi. Prowadziła ona do dolnej stacji kolejki gondolowej Ski&Sun i dalej do Czerniawy Zdrój. Tylko kto poprowadził drogę po ścianie? Dojechaliśmy jakoś do stacji kolejki i krótka przerwa, niby na sprawdzenie rozkładu jazdy. Podszedłem do ochroniarza i spytałem, od której zaczynają kursować gondole. Odpowiedział na pytanie, ale mnie to nie interesowało. Chciałem tylko złapać oddech. Mały dojechał czerwony jak burak, a Mirek, który już złapał drugi oddech zapytał grzecznie:
- No to którędy jedziemy następnym razem?
To była jakaś masakra, dalej pionowo w górę, nie wiem jak udało nam się wjechać, ale wiem, że następnym razem wracamy dłuższym wariantem (przynajmniej jeżeli chodzi o męską część ekipy). Ania wjechała na szczyt górki z uśmiechem i rozbrajająco stwierdziła:
- Tata dotrze do nas za jakieś 5-10 minut.
Miała rację, Janusz pojawił się po 5 minutach. Rekompensatą za trud włożony w pokonanie tego podjazdu był fantastyczny zjazd, aż pod same drzwi agroturystyki "Helena", która stała się naszym domem na najbliższe trzy noce.
Dzisiejsze doświadczenia zasiały wątpliwość: jak my podjedziemy na Stóg Izerski?


26.07.2013 (piątek) Dzień piąty 64,80 km
(Mały)

W tak dobrych warunkach to jeszcze nie spałem podczas tej Wyprawy. Pokoik niemal hotelowy. Człowiek mógłby wylegiwać się do południa, gdyby nie narzucona dyscyplina czasowa. Dobre chyba było tylko to, że tym razem Marian z Mirkiem mieli osobny pokój i do tego pół pietra niżej. Dobre, ponieważ nie musiałem mieć wyrzutów sumienia patrząc jak szybko i sprawnie działają podczas porannych czynności przygotowawczych do wyjazdu. Nie, nigdy nie spotkaliśmy się ze słowami krytyki, ale tak jakoś niezręcznie było się ociągać obserwując aktywność chłopaków. Tym razem spokojnie mogliśmy z Anią umyć się i zjeść śniadanie. Dzień wcześniej przygotowałem już sobie wszystko, co mi będzie potrzebne do wyjazdu. Tym razem pierwszy raz pojedziemy bez pełnego obciążenia. Głównym celem jest wizyta w zamku Czocha.

Nową świecką tradycją stało się, że Dwaj Panowie M. byli każdego ranka pierwsi przy rowerach. Nie inaczej było dzisiaj. Gdy znaleźliśmy się przed budynkiem, Ani i mój rower były już wyprowadzone z komórki, w której nocowały. W tym momencie przypomniało nam się, że dzisiaj jest "ten szczególny dzień". Złożyliśmy Ani życzenia, a ponadto Marian przesłał SMS-a swojej córce.

Niemal od samego startu nasze rowery pracowały jak motocykle. Napęd był wybitnie grawitacyjny. Mimo to cały czas miałem ambiwalentne odczucia. Nisko pochylony czułem jak przy prędkości przekraczającej 50 km/h wiatr owiewa każdy cm kwadratowy mojego ciała. I gdy tak obserwowałem umykający pod kołami asfalt, gdzieś głęboko w jakimś ciemnym, ponurym zakamarku, z nogi na nogę przeskakiwała sobie myśl zasiewająca niepokój w mojej głowie. Przecież dzisiaj jedziemy po okręgu. Przecież będziemy musieli wrócić do miejsca, z którego wystartowaliśmy. Skoro od blisko 10 km nie zakręciłem korbą, a cyferki licznika wskazują przez cały czas okolice 50-tki tzn., że powrót nie będzie należał do najprzyjemniejszych.
"Trwaj chwilo trwaj, jesteś taka piękna! Dziś tylko głupcy śpią!
... Porwij nas, porwij nas! Rzeko zmysłów wezbrana
Niech się w tym pędzie zabliźni sumienia rana"


Trzeba było odrzucić na bok "ranę sumienia", ponieważ na zakręcie pojawiły się ruiny zamku Świecie. Tajemniczy Dolny Śląsk to m.in. jego zamki. Te piękne, bogate, z pełnym wyposażeniem, które doczekały naszych czasów w stanie nienaruszonym, ale też te, których lata świetności dawno i bezpowrotnie minęły. I takim, niestety jest zamek Świecie, o którym pierwszy raz wzmiankowano w 1325 roku pod nazwa Svete. W latach 1385-1592 twierdza pełniła funkcję siedziby lennej rodziny von Uechtritz. Po pożarze w 1527 roku zamek został przebudowany w stylu renesansu. Kolejny pożar na początku XVIII wieku był przyczyną prac budowlanych, w wyniku których obiekt został rozbudowany. Jednak po 1760 roku nastąpił powolny upadek rezydencji, a pożar z roku 1827 wzniecony w rezultacie uderzenia pioruna dopełnił dzieła zniszczenia. Po 1945 murów nie zabezpieczano i odtąd ulegają one stałej dekapitalizacji. Nasza inspekcja wykazała, że pewne prace w ruinach się odbywają. Mamy jednak wrażenie, że są one skoncentrowane jedynie na zabezpieczeniu murów przed całkowitym zawaleniem. Była nas czwórka, więc zlustrowaliśmy niemal wszystkie zakątki i zakamarki ruin. Drewniane schodki pod jednym z otworów okiennych okazały się testem na moje zaufanie do kolegów. W tym momencie chyba było one niewielkie. Sam osobiście musiałem sprawdzić widok z "okna". Rzeczywiście był nieciekawy.

Po kolejnych 4 km (ciągle z górki!!!) byliśmy w centrum miejscowości Leśna. Nie wiem co chłopaki analizowali na dużym planie okolicy z naniesionymi trasami rowerowymi. Ja zapamiętałem, że z Mirska do Świeradowa (mniej więcej nasz dzisiejszy ostatni odcinek trasy) jest 8,5 km. Tam na pewno będzie cały czas pod górę! Tymczasem ujechaliśmy 2,7 km i zatrzymaliśmy się przed głównym celem naszej dzisiejszej jazdy. Przekroczyliśmy mury zewnętrzne zamku Czocha, zakupiliśmy bilety wstępu, a nasze rowery pozostawiliśmy pod czujnym okiem ochroniarza. Jeszcze tylko chwila czekania w holu na panią przewodniczkę i mogliśmy zwiedzać komnaty i tajne przejścia warowni.
Obiekt powstał w II połowie XIII wieku jako warownia obronna północnej granicy Czech, jednak już w 1315 piastowski Henryk Jaworski żeni się z Agnieszką, córką Wacława II i otrzymuje jako wiano zamek wraz z przyległymi ziemiami. Jejku!!! A moja Grażka nawet komórki na ziemniaki nie wniosła mi jako wiano. W 1346 roku Zamek Czocha zostaje przejęty przez Bolka II - siostrzeńca Henryka. A ponieważ jego żona Agnieszka (w przeciwieństwie do mojej Grażki!), nie powiła mu żadnego potomstwa to w końcu XIV wieku Zamek ponownie wchodzi w skład Królestwa Czech. W wieku XVI warownia zostaje przebudowana w stylu renesansowym, a w kolejnym Zamek uzyskuje formę okazałej rezydencji ze zwierzyńcem w miejscu fosy. W nocy z 17 na 18 sierpnia 1793 roku pożar zamienił rezydencję w ruinę. Na początku XX w. Ernest Gütschow odbudował i unowocześnił Zamek. Po wojnie przez siedem lat nikt, kompletnie nikt (!) nie sprawował opieki nad obiektem. Z tego powodu każdy ze "zwiedzających" nie wychodził z niego z pustymi rękami. Dopiero w 1952 roku Zamek Czocha przejęło wojsko, jednak było już za późno. Lata rabunków doprowadziły do sytuacji, w której dawna siedziba rycerzy nie może się obecnie równać ze zwiedzanym przez nas zaledwie dzień wcześniej zamkiem we Frýdlantcie. Obecnie obiekt należy do sieci hotelowej HOTELE WAM.
Mimo wszystko zobaczyliśmy wspaniałe łoże (które ponoć kiedyś wyposażone było w zapadnię!), w którym współcześni kochankowie mogą spędzić noc za jedyne 980 zł. Przechodziliśmy jakimiś tajemnymi przejściami spotykając w jednej z komnat całe zatrzęsienie Hermion i Harry Potterów. Z nadzieją na połechtanie naszych podniebień zaszliśmy do piwnicy win. Niestety spotkaliśmy tylko puste otwory po przechowywanych tam niegdyś butelkach. W miejscu tym Jerzy Turek droczył się z Elżbietą Czyżewską w filmie "Gdzie jest generał". W 2006 roku w Zamku kręcono serial "Tajemnica szyfrów". Nasze zwiedzanie zakończyliśmy w jakimś patio przy szklanicy zimniutkiego (to ważne w tym upalnym dniu!) miejscowego piwka.

700 metrów od Zamku Czocha jest kąpielisko i tam też udaliśmy się w celu ochłodzenia naszych organizmów. Po chlapaniu zamieniliśmy kilka słów z miejscowym "konserwatorem opłotków". Nie mogliśmy uwierzyć jak bardzo wysoko sięgał poziom wody podczas powodzi. Czas nas naglił. Wszak Marian opracował dokładnie program dzisiejszego dnia, więc udaliśmy się drogą w kierunku Gryfowa Śląskiego. Nie to miasto było naszym kolejnym celem. Dwa kilometry za nim skręciliśmy w jakąś boczną drogę i po sześciu kilometrach wjechaliśmy na jakiś dziwnie znajomy bruk. Tak, nie było wątpliwości. Znaleźliśmy się w miejscu gdzie w 1967 roku kręcono miejskie sceny kultowego filmu "Sami swoi"! Nie mogliśmy pominąć muzeum. Jeżeli wierzyć podanym informacjom to wszystkie eksponaty są autentycznymi przedmiotami, które grały w filmie. W osobnej salce wyświetlano najzabawniejsze fragmenty filmu i tam też z Mirkiem posadziliśmy nasze dupska. Podczas, gdy my mieliśmy ucztę dla naszej świadomości, Marian chyba opracowywał w myślach miejsce na obiad (na zewnątrz -jak on wytrzymywał w tym upale!).

Nie, właściwie nie wiem co robił Maryś. Okazało się, że miejsce dzisiejszego obiadu zostało ustalone jeszcze w Elblągu i to z dokładnością do konkretnej restauracji Paprotka w Mirsku. Czyżby droga do Mirska była już tym odcinkiem, który będzie się wznosił? Ja chyba miałem w mózgownicy odmalowany obraz Czarnego Luda. Płynnie i gładko, w lekko pofałdowanym terenie minął nam ten etap jazdy (a może to tylko perspektywa obiadu tak dodawała mi sił?). Paprotka położona była przy Pl. Wolności i miała swój ogródek na zewnątrz lokalu. Marian vel Picer Glancuś rozanielił panią bufetową do takiego stopnia, że pewnie długo jeszcze będzie pamiętała jego pochwały a priori (tu: przed jedzeniem!). Po obiedzie zrobiliśmy jeszcze zapasy aprowizacyjne (z Anią dokonaliśmy zakupu specjalnego) i obraliśmy kierunek na naszą noclegownię.

To chyba była jakaś wstęga Möbiusa. Ktoś (może Marian?) pozakręcał tak tą drogę, że jakby zatraciła trójwymiarowość. Jadąc 3/4 trasy w dół, osiągając w tym czasie rekordowe prędkości (bez pedałowania!) i wracając do punktu wyjazdu należało spodziewać się, że bez linek asekuracyjnych, raków, czekanów, karabińczyków itp. nie dam rady wgramolić się do naszego pensjonatu "Helenka". Nic z tych rzeczy. Rzeczywiście teren wznosił się na tyle, że w końcówce zostałem za resztą towarzystwa, ale nie było aż tak źle i w dość znośnej formie osiągnąłem pokój. Pokój? SAUNĘ FIŃSKĄ!!! Nawet otwarte okno nie pomogło. Po prysznicu, ponownie całe ciało oblewał pot. W tej sytuacji uznaliśmy z Anią, że należy się przenieść (wraz z "zakupem specjalnym") do chłopaków na wieczorne rodaków rozmowy i aby uczcić jej imieniny.


27.07.2013 (sobota) Dzień szósty 68,15 km
(Ania)

I oto nadszedł ten dzień. Zdobywanie Stogu Izerskiego. I te wątpliwości: czy damy radę? Pełni niepokoju ruszyliśmy w drogę. I od razu zaczęło się. Nawet bez bagażu pionowe ściany, piętrzące się przed nami wydawały się nie do pokonania. Dość szybko nasza grupka porozdzielała się. Nie obyło się bez paru postojów po drodze. I gdy już od dłuższego czasu nie widziałam pleców pana Mariana i przestałam słyszeć sapanie z tyłu, nagle zza zakrętu wyłania się zakole. I widzę pana Mirka z panem Marianem siedzących na ławeczce. No nie! Przecież nie mogę się teraz zatrzymać! Jakby to wyglądało?! Więc chcąc nie chcąc zacisnęłam zęby i przepedałowałam tych parę jeszcze metrów, by padnięta rzucić się na ławeczkę. Nagrodą za przejazd tego odcinka była lodowato zimna woda, w której ochlapaliśmy się wszyscy.

No i w dalszą drogę. Skuteczna okazała się metoda taty: patrz pod koła, licz do 40 machnięć korbką i patrz jak się przybliżasz do celu. Ale nawet ona nie pomagała, bo gdy tylko podnosiło się głowę, oczom ukazywał się widok pnącej się w górę trasy. Było ciężko. Nawet bardzo. Temperatura również nam nie pomagała. Żar lał się z nieba, a czym wyżej byliśmy tym mniej było drzew, które dawałyby trochę cienia. Lewa, prawa, lewa... A kto to się do mnie przybliża? No nie! Jadę od dłuższego czasu na przedzie, a tu nagle ktoś chce mnie wyprzedzić?! Tak nie wolno! Przyspieszyłam trochę, lecz kolarz tylko śmignął koło mnie i tyle go widziałam. Ale to nikt z naszych, można zwolnić. Wkrótce jednak dogonił mnie pan Marian i koło w koło jechaliśmy dalej. Doszliśmy do stwierdzenia, że chyba nie jest aż tak źle skoro mamy jeszcze siły rozmawiać ze sobą. Co prawda to prawda. Nie wiem jak inni, ale ja wpadłam w odpowiedni rytm i, mimo że dychałam jak parowóz, jechałam bez postojów. I oto naszym oczom ukazał się czerwony dach Schroniska na Stogu Izerskim. Wraz z panem Marianem stanęliśmy przy kamieniu z napisem "Stóg Izerski" i fotkę później usiedliśmy przy stoliku przed schroniskiem. Szczyt zdobyty! Radość, satysfakcja i przepiękne widoki nie do opisania. Po paru minutach dołączył do nas pan Mirek. Na tatę czekaliśmy nieco dłużej. Gdy jednak w końcu zebraliśmy się wszyscy i odpoczęliśmy odpowiednio długo, powtórzyliśmy zdjęcie przy kamieniu i ruszyliśmy w dalszą drogę. Bo to nie koniec naszej trasy. Nawet nie koniec podjazdów. Musimy przecież zajechać do Chatki Górzystów, wszak dają tam przepyszne naleśniki z jagodami, których to grzech nie spróbować.

Tak więc nie spuszczając palców z hamulców zjeżdżamy nieco w dół, by później znów się wspinać. Kto to wymyślił?! Że też nie ma jakiejś ładnej drogi prowadzącej od razu ze Stogu do Chatki, po której dałoby się przejechać rowerem. Jednak po pewnym czasie teren wypłaszcza się, żwawo pomykamy przed siebie i po niedługim czasie docieramy na miejsce. Wchodzimy do środka, a tam kolejka jak za PRL-u. Widać naleśniki są sławniejsze niż przypuszczaliśmy. Były nawet dwie kolejki: jedna za naleśnikami, druga za wszystkim innym (choć ciężko tą drugą nazwać kolejką skoro nikt w niej nie stał i tylko co jakiś czas podchodziły pojedyncze osoby by skosztować zupy lub napić się czegoś). Po odczekaniu odpowiednio długiego czasu i skonsumowaniu naleśników (które w pełni zasługują na swoją sławę), popedałowaliśmy w stronę drugiego schroniska "Orle". Jeszcze przed wyjazdem, gdy studiowaliśmy mapę padło pytanie:"Czy jest tam asfalt, czy szuter?". Tata nie byłby sobą gdyby nie rzucił: "Jaki asfalt, jaki szuter, tam są o taaakie góry śniegu". Jakoś tych gór śniegu nie zaobserwowałam, a droga była całkiem przyjemna. Zatrzymaliśmy się na moment przy brzegu Izery, by potaplać się w wodzie, po czym pojechaliśmy dalej, by już po chwili zatrzymać się przy Schronisku "Orle". Długo tam nie zabawiliśmy. Tylko tyle by zrobić parę zdjęć i ponadziwiać się widokiem znanego schroniska w jego letniej szacie.

I w dalszą drogę, do Polany Jakuszyckiej, skąd rozpoczyna się i ma swoją metę słynny Bieg Piastów. Z Jakuszyc już z górki. Z przyjemnością dałam odpocząć zmęczonym nogom. Wiatr wiał w twarz. Nisko pochylona czułam jak prędkość zwiększa się coraz bardziej. Była to nasza, jak dla mnie wystarczająca nagroda, za zdobycie Stogu Izerskiego.

Lecz hola, hola... Co to? Tata narzeka, że przed nami ciężki podjazd. Jaki znowu podjazd? No więc dowiaduję się, że aż do groźnie brzmiącego Zakrętu Śmierci mamy pod górę. No nie! Ja się tak nie bawię! Jakiekolwiek narzekania i tak nie odniosłyby żadnego skutku. Tak więc po zjedzeniu obiadu w Szklarskiej Porębie trzeba było wsiąść na rower i zacząć się wspinać. Nie było jednak aż tak źle jak nastraszył nas tata. Górka nie dała się za mocno we znaki, a i Zakręt Śmierci, mimo że miał ponad 180 stopni, nie był taki straszny. Wszyscy szczęśliwie dojechaliśmy do "Helenki".


28.07.2013 (niedziela) Dzień siódmy 52,50 km
(Marian)

Pora pożegnać uroczy Świeradów Zdrój i ruszyć dalej w poszukiwaniu przygód. W pogodzie nic nowego, upał, słońce i brak wiatru towarzyszy nam od samego rana. Dodatkowo pierwsza część trasy wiedzie odkrytym terenem bez możliwości schronienia od piekącego słońca. Zawsze zamykam nasz peleton, jednak za Proszowem postanowiłem troszkę sobie pofolgować i zjechać z góry bez hamowania. Tym bardziej, że na pewno zaraz będzie podjazd. Prawie wszystko się udało, już jestem prawie na szczycie, zerkam w lusterko i ... Ania stoi na dole i coś kombinuje przy rowerze. Zjeżdżam do naszego "rodzynka". Na szczęście awaria nie jest poważna, łańcuch szybko wrócił na swoje miejsce i zaczynamy powolny podjazd pod górę, jedną z wielu które dzisiaj mamy do pokonania.

Droga zaczyna być monotonna zjazd i podjazd, zjazd i ... o kurde kto to zrobił? To musi być sprawka szatana. Droga do wsi Jaroszyce prowadzi 9% podjazdem na odcinku zaledwie 1,5km. Przyjmuję taktykę pokonywania podjazdów od Janusza czyli - spójrz do góry i kręć 50 obrotów korbami nie patrząc do przodu, następnie sprawdź wzrokiem gdzie jesteś i znowu 50 obrotów i tak aż do sukcesu. Łatwo powiedzieć, w połowie góry zaczynają piec mięśnie. Jazda na stojąco nie pomaga, a sakwy ciągną w dół jakby były na początku podjazdu zahaczone ekspanderem, który coraz bardziej się napina. No nie, nie podjadę, zaraz zejdę z roweru i będę pchał. Tak, pchał - patrzę w lusterko, a za mną Ania czerwona jak kwiat maku ciśnie na pedały i pokonuje kolejne metry. Niezła motywacja. Szukam niższych przełożeń, ale niestety dawno wykorzystałem pełen zakres mojej kasety. Pozostaje zacisnąć zęby i znów liczyć do 50. Wreszcie jest szczyt i cień na złapanie oddechu. Przyglądam się rumakowi naszej Ani, a tam kaseta z zębatką o niezliczonej liczbie zębów.
- Co ty masz za potwora wstawionego?
Janusz chyba tylko na to czekał.
- Mówiłem tobie, że ma dziewiątkę i dlatego łatwiej jej podjeżdżać.
Jestem jednak zbyt zmęczony, aby wchodzić w dyskusje sprzętowe. Wiem jednak, że następnym razem wstawiam kasetę 11-32 a nie 11-28

Wreszcie wjeżdżamy do lasu i zamieniamy asfalt na drogi szutrowe. Poruszamy się wzdłuż rzeki Kamienna. Las daje nam schronienie od słońca, a rzeczka możliwość schłodzenia rozgrzanych kończyn.
- Mirek, stańmy gdzieś nad rzeką
- Dobra, tylko znajdziemy lepsze zejście.
OK, szukamy, patrzymy, wypatrujemy, a Kamienna nagle odbija w prawo i znika nam z oczu tak jak znika nam również możliwość kąpieli. Kolejny strumyk pojawił się na naszej drodze. Niewielki, ale stajemy, bo może lepszego już nie będzie. Wszyscy ochoczo korzystamy z możliwości zmycia potu i pomoczenia nóg. Woda jest niemiłosiernie zimna. Mogę ustać zaledwie kilkadziesiąt sekund i czuję jak nogi drętwieją mi z zimna. Wrzucona ciepła Pepsi, po zaledwie kilkunastu minutach jest elegancko schłodzona. Zrelaksowani ruszamy dalej, leśny dukt zaczyna wreszcie prowadzić w dół. Jedziemy dość szybko mimo, że fragmentami występują niebezpieczne kamieniste odcinki. Pierwszy Mirek później Ania, ja i Mały. Jednak Janusz nie wytrzymuje i wyprzedza mnie i Anię. Lubi zjazdy w przeciwieństwie do podjazdów. My z Anią szybko, ale z rozwagą i zachowaniem odstępów. Janusz znika nam z oczu. Kamienie odskakują od kół, a tor jazdy trzeba wybierać bardzo rozważnie bez gwałtownych skrętów.
- Ania, uważaj!
Na drodze stał Janusz. Zatrzymujemy się i widzimy co się stało. Zdarte kolano i łokieć nie pozostawiają złudzeń. Było bliskie spotkanie z matką ziemią.
- Cały jesteś? Możesz ruszać rękoma? Pies trącał rower. Tobie nic więcej się nie stało?
Na szczęście mam apteczkę i opatrunki. Nie wiadomo skąd obok pojawił się potok. Ładny, szeroki ze stopniem wodnym. W innych okolicznościach niewątpliwie skorzystalibyśmy z możliwości pochlapania się, ale tym razem przydał się do przemycia ran Janusza. Rower mocno nie ucierpiał, a prawdopodobny sprawca upadku - worek transportowy- został ponownie zamocowany do bagażnika i ruszamy dalej w drogę do Piechowic. Czeka tam na nas teściowa Małego.

Spotkanie jest bardzo sympatyczne, a godzinka odpoczynku od roweru przy kawie, słodkościach i miłej pogawędce szybko mija. Z okna mieszkania naszej gospodyni bardzo ładnie widać zamek Chojnik - cel naszej dalszej podróży. I tylko Janusz czuje pewien dyskomfort. Oczywiście nie z powodu wizyty u swojej teściowej, a odniesionych obrażeń podczas upadku. Na pożegnanie Janusz zostaje obdarowany wałówką - no to kawy nam nie zabraknie.

Zamek Chojnik zdobywamy w trójcę. Mały zostaje przy rowerach z własnej inicjatywy.
- Ja już tyle razy byłem w zamku, że z chęcią odpocznę i popilnuje rowerów.
Nie oponowaliśmy. Kupujemy bilet wstępu do Karkonoskiego Parku Narodowego i zaczynamy naszą wspinaczkę czarnym szlakiem zwanym "Zbójeckimi Skałami". Trasa nie jest może zbyt trudna, ale bardzo urokliwa. Prowadzi po olbrzymich głazach o fantastycznych kształtach. Ania skacze po kamieniach szybko i sprawnie jak kozica albo muflon, którego tu przy odrobinie szczęścia można spotkać podczas wspinaczki. My z Mirkiem próbujemy nadążyć za naszą panienką. 30-to minutowa wspinaczka zostaje zakończona u bram zamku, za wejście, do którego należy uiścić kolejną opłatę.
Zamek położony jest na granitowych skałach góry Chojnik i pomimo, że to ruiny to robi wielkie wrażenie. Na jednym z dziedzińców stoi kamienny pręgierz, do którego pewnie Janusz by mnie przykuł za ilość podjazdów i słońca podczas wyprawy. Na szczęście nie miał siły na wejście tutaj.
- No to co, postrzelamy z kuszy?
Takiej gratki nie można przegapić. Strzelnica obsługiwana przez jednego z rycerzy władających zamkiem skusiła. Mirek pierwszy trafia w obie tarcze, ale samo strzelanie mu nie wystarcza.
- Można samemu spróbować naciągnąć kuszę?
Trochę niechętnie, ale rycerz dał się Mirkowi namówić na spróbowanie sztuki naciągu kuszy, co okazało się nie takie łatwe. Kusza jest wyjątkowo lekka i jak się okazało bardzo celna. Z 25 metrów trafiam dwa razy w środek prawie jak Robin Hood. Ostatni strzał oddaje Ania i ... umieszcza bełt tuż obok moich, brawo! Jednak rewelacją był mały brzdąc, który przy pomocy taty trafił idealnie w środek, czym wprawił w złość swojego starszego brata, który wszystkie strzały spudłował.
Zwiedzamy dalej zamek i co chwila jesteśmy zaskakiwani uroczymi i romantycznymi miejscami znajdującymi się dosłownie za każdym zakrętem. A to przerośnięte grubymi konarami bluszczu zamkowe ściany tworzą wrażenie zaczarowanego świata baśni, a to przejście galerią tuż przy koronie murów w drodze na zamkową wieżę, na której czeka prawdziwa uczta dla oczu. Jest tu jedna z najpiękniejszych panoram Kotliny Jeleniogórskiej i całych Karkonoszy. Jestem naprawdę pod wrażeniem. W tym można się zakochać. Widzieliśmy wspaniały zamek Frýdlant w Czechach i jeden z najpiękniejszych zamków Dolnego Śląska - zamek Czocha. Jednak żaden z tych zamków nie miał takiej wspaniałej atmosfery tajemniczości i romantyzmu. Jak każdy porządny zamek, również Chojnik ma swoją legendę. Legenda o zarozumialej księżniczce Kunegundzie i rycerzu, który odrzucił jej zaloty. Upokorzona księżniczka rzuciła się z murów w 150 metrową przepaść. Schodząc z wieży przeszliśmy jeszcze ścieżką między murami i trafiliśmy do mrocznych kazamat, z których, aby wyjść należało mocno przykucnąć. Widok Mirka bezcenny! Żegnamy zamek Chojnik, który zapadnie w mojej pamięci jako jedno z najpiękniejszych miejsc. Janusz zaczyna się już pewnie niepokoić o Anię. Minęły dwie godziny a ich nie ma.

(Mały)
Ja tam muszę swoje trzy grosze dołożyć. Gdy Wielka Trójca baraszkowała na szczycie, ja też się nie nudziłem. Siedziałem w towarzystwie osób sprzedających pamiątki, gdy nagle z góry zbiegła para w średnim wieku:
Ona - ładna rudowłosa, cały czas uśmiechnięta, Sylwia.
On - hmm, z niepełnym owłosieniem i niezamykającymi się ustami (mówiący w śląskim akcencie), Marcin.
Było to rodzeństwo, które ścigało się, biegnąc z Chojnika. Wielokrotnie powtarzane pytanie: "kto wygrał?" skutkowało podnoszeniem rąk przez obojga.
- Widzisz sam, Janusz! Czy można wierzyć RUDEJ!!!
- Łysy jest bardziej prawdomówny?
- Byłaś druga! Musisz jeszcze długo trenować, żeby ze mną wygrać. Słuchaj Janusz, to jest moja siostra. Ona cały czas kłamie (śmiech na twarzy Sylwii). My jesteśmy z Jaworzna, ale to nie jest Śląsk. To Gierek wszystko nazwał Śląskiem. Patrz, ja ci zaraz narysuję. Tu jest Śląsk, tu Jaworzno, tu Zagłębie Dąbrowskie... Druga byłaś! Nawet butów nie masz do biegania.
- Widzisz nawet w takich butach wygrałam z tobą.
- Ja przegrałem? Ja? Janusz sam widziałeś! Widziałeś? Słuchaj, gdzie ty pracujesz? W browarze? A wy w tym browarze ... No nie mogłaś wygrać, bo zaraz pójdziemy do tego faceta, który sprzedaje bilety przy wejściu i on potwierdzi, że to ja wygrałem.
- On nic nie widział. A ja i tak wygrałam.
Itd., itp. Przez cały czas.
Sylwio i Marcinie, pozdrawiam Was serdecznie. Szkoda, że tak krótko się znaliśmy!

(Marian, cd.)
Dzisiaj pozostało nam tylko dojechać na nocleg do Jeleniej Góry. Nocleg nie byle jaki, bo u rodziny, czyli u szwagra Janusza. W ogóle dzisiaj to Mały ma dzień rodzinny. Zostajemy przyjęci bardzo miło, a wieczorne rozmowy trwały do późna. Na koniec dnia jeszcze jeden prezent dla poturbowanego Małego:
- Jutro ruszamy pół godziny później, czyli o 09:00


29.07.2013 (poniedziałek) Dzień ósmy około 79,42 km
(Mały)

"A tymczasem leżę pod gruszą
Na dowolnie wybranym boku
I mam to, co na świecie najświętsze
Święty spokój..."


Jak w Radio Erewań. Nie leżę pod gruszą tylko w łóżku. Na dowolnie wybranym boku pod warunkiem, że jest to tylko i wyłącznie bok lewy! I na dodatek nie mam świętego spokoju, ponieważ przez cały czas kombinuję jak koń pod górę jak to zrobić, aby nie zakrwawić pościeli (łokieć, a jeszcze bardziej kolano są ciągle "lepkie"). I gdy tak sobie drzemałem na wybranym lewym boku, to wszedł Mirek i autorytarnie stwierdził, że na pewno w moim łóżku nie mógłby się zmieścić (przez moment wczoraj była taka opcja). Oczywiście swoje mądre i światłe stwierdzenie wygłosił przed 7:30, a właśnie na tą godzinę był nastawiony mój budzik telefoniczny. Nie było sensu czekać na alarm. Zgodnie z wczorajszymi dyspozycjami, Ania miała nam przygotować śniadanie (została przez gospodarzy poinstruowana na temat geografii kuchni). Okazało się jednak, że praktycznie nic nie trzeba było robić, ponieważ Beata (żona szwagra) już wszystko nam przygotowała przed swoim wyjściem do pracy. Mirek ze szwagrem ustalili naszą dzisiejszą trasę (bez Mariana?). Trasa "Euroregionalny Turystyczny Szlak Rowerowy DOLINA BOBRU ER-6" ma nas wyprowadzić z Jeleniej Góry.

Po zniesieniu rowerów na poziom parteru (nocowały na strychu) okazało się, że mój zaczął myśleć za mnie. Czemu taki samodzielny nie był w dniu wczorajszym na szutrowym zjeździe. W celu ograniczenia moich zapędów prędkościowych dwukołowiec uznał, że należy zastosować dodatkową blokadę na moje tylne koło. Wyraźnie było widać, że koło ma "ograniczenia toczne". Podczas gdy ja rozważałem jakie narzędzia terapeutyczne zastosować to dwaj panowie M. spostrzegli, że ... po prostu koło było zbyt luźno zamocowane. Nie rozumień. Cały czas jechało swobodnie. Na pewno musiała zadziałać inteligencja materii nieożywionej. W międzyczasie zapakowaliśmy nasze bagaże i wtedy Ani się przypomniało, że na górze została kawa sprezentowana mi przez moją teściową. Przez cała wyprawę korzystałem z uprzejmości Mariana zamiast sobie najzwyczajniej w świecie kupić kawę. I gdy już mi się wydawało, że będę posiadał własną, to ... nie, cofanie się to może być zły znak.

Ruszyliśmy ulicami Jeleniej Góry. Razem z nami pojechał szwagier wraz z córką Kasią. Wkrótce wjechaliśmy w jakiś podmiejski park. Ścieżka rowerowa wyłożona śliskim kamienistym podłożem (w nocy troszeczkę kropiło) to wznosiła się to opadała. Na jednym z wąskich odcinków Kasia nie opanowała roweru. Lewe kolanko wskazywało, że z czystym sumieniem mogę Kasię przyjąć do swojego klubu ofiar rowerowych. I co na to Kierownik Wyprawy Marian? Maryś był kompletnie nieprzygotowany! Wyciągnął jakieś czerwone pudełko, po otwarciu którego ukazały się jakieś plastry, bandaże, opatrunki i różne inne cuda na kiju. I co z tego skoro nie miał wody utlenionej. No jak można było popełnić taki niewybaczalny błąd. Jam to, nie chwaląc się, dysponowałem wodą źródlaną (prosto spod chojnickiego zamku), którą obmyłem kolanko (Kasia nawet nie pisnęła z bólu, brawo!) i dopiero wtedy Maryś mógł sobie szukać tych opatrunków czy innych plastrów. Pożegnaliśmy się z naszymi gospodarzami i ruszyliśmy w dalsza drogę.

Przemieszczając się cały czas wśród drzew docieramy do gościńca Perła Zachodu. Perła wyposażona jest w wieżę widokową. Czy aby na pewno widokową? Może gdyby wycięło się parę hektarów lasu lub podwyższono wieżę o kilkadziesiąt metrów. Z uczuciem niedosytu wróciliśmy do naszych rowerów. Dalszą trasę pokonywaliśmy w towarzystwie dwóch miejscowych bikerek. Jak wykazała późniejsza skrupulatna analiza Mariana, w miejscowości Siedlęcin R-6 pojechało w prawo, a my ... w lewo (pociągając za sobą wspomniane bikerki). Od tego momentu mogliśmy poznać na czym polega trening Majki Włoszczowskiej. Wąziutką ścieżką wznoszącą się momentami nad przepaścią przesuwaliśmy się wzdłuż Jeziora Wrzeszczyńskiego, na końcu którego ponownie dotarliśmy do R-6.

W Barcinku, w którym uzupełniliśmy nasze zapasy wody, nie przypuszczaliśmy nawet jaka okropna szkoła przetrwania nas zaraz czeka. Ponownie wjechaliśmy w las, ale tym razem ścieżka nie nadawała się nawet dla pionierów odkrywających plemiona pierwotnych Indian w dżungli amazońskiej. Na jednym z gliniastych zjazdów mój rower zachował się jakby był pod wpływem alkoholu. Tym razem jedynym skutkiem ujemnym był reset licznika. Ale co tam! Trzeba było widzieć Mirka! Miał szczęście twórca jeleniogórskich szlaków rowerowych, że tak rozsierdzonego człowieka nie dane mu było zobaczyć. Decyzja mogła być tylko jedna. Uciekamy z tego pseudoszlaku rowerowego i po instruktażu otrzymanym we wsi Pokrzywnik udajemy się najkrótszą trasą na Zaporę Pilchowice. Zapora wiekowa (a nawet rok starsza!) jest drugą co do wysokości w Polsce (po Solinie). Budowla ma 69 m wysokości, a jej korona ma szerokość 270 m.

Słońce przygrzewało coraz mocniej. Przed nami niczym niezakłócona tafla wody. Taaak, musieliśmy się wykąpać. Szukając miejsca nasz Przewodnik Mirek zaserwował nam opuszczenie drogi asfaltowej i przenoszenie rowerów nad torowiskiem (co przy pełnym obciążeniu do przyjemności nie należy), aby po przejechaniu około 50 m ... wrócić (po ponownym przeniesieniu rowerów nad torami!) na dobrze nam znaną drogę asfaltową. Ot tak dla urozmaicenia. Miejsce kąpieli odbiegało swoim wyglądem od tradycyjnej plaży jednak nasza determinacja była wielka. Ostrokamienisty stromy stok nie zraził nas. Wszyscy zanurzyliśmy się w bardzo ciepłej w tym miejscu wodzie.

W dalszym ciągu nasza trasa obfitowała w niespodzianki. Wyraźna tabliczka "Teren prywatny" nie była dla nas żadnym ostrzeżeniem. Sami musieliśmy się przekonać, że w tym miejscu przejazdu nie ma. We wsi Radomice Jaśnie Nam Prowadzący uroczyście oznajmił, że miniony przed chwilą ciężki podjazd był już ostatnim podczas tej Wyprawy. Chyba nikogo z potencjalnych czytelników nie może w tej sytuacji zdziwić, że około 300 m dalej zetknęliśmy się ze ścianą. Ścianą, której nikt nie był wstanie pokonać na kołach. Mój rower wtaczałem razem z Anią (jej wehikuł był w tym czasie pchany przez Mariana).

Ostatnie 10 km dzielące nas od Lwówka Śląskiego szybko i przyjemnie pokonaliśmy po specjalnej ścieżce rowerowej. Na rynku zjedliśmy obiad i opracowywaliśmy możliwości noclegowe w ostatnim dniu. Zdalnie pomagały nam w tym Sylwia (moje najstarsze potomstwo) i Rybka ups! tzn. Renia (czyli szczęście Mariana). Po obiedzie dostałem nowych sił witalnych i kolejne 20 km drogi prowadzącej do Nowogrodźca minęły mi błyskawicznie. Cały czas trzymałem się Mirka, który nadawał wyjątkowo szybkie tempo. Być może było tak dlatego, że złudnie myślałem, że Nowogrodziec to niemal miejsce naszego noclegu. W miasteczku dokonaliśmy zakupów aprowizacyjnych i jeszcze ten jeden kilometr do wsi Wykroty, gdzie mieliśmy zamówiony nocleg w agroturystyce! Nie jeden? Dwa? Też nie dwa? Cała moc ze mnie wyparowała. Trzy razy goniłem uciekającą mi trójkę i trzy razy natychmiast odpadałem po dogonieniu ich. Marian ulitował się nade mną i został mi do pomocy.

Właścicielka agroturystyki była na tyle uprzejma, że wyjechała nam naprzeciw samochodem. Dostaliśmy do dyspozycji dwa pokoje. Odczułem już mocno trudy tej wyprawy, dlatego po prysznicu i krótkiej bytności u chłopaków udałem się na spoczynek. Nocna burza, błyskawice rozświetlające cały pokój i deszczowa nawałnica nie były wstanie zakłócić mojego snu.


30.07.2013 (wtorek) Dzień dziewiąty 58,82 km
(Ania)

Musiał w końcu przyjść ten dzień.
Ciężko zjeść choć trochę strawy.
Smutny i największy leń,
To ostatni dzień wyprawy.

Tata z rana budzi mnie
Bo nie może znaleźć kawy.
Gdyby tylko spytał się
Marian rzekłby: nie ma sprawy.

A że głupio było prosić
Znów Mariana o ten płyn,
Trzeba obejść się więc smakiem.
Proszę już nie robić min!

Bo najwyższy jest to czas,
Żeby na rowery wsiadać.
Niby nic nie goni nas
Lecz nie wolno próżno gadać .

Pożegnaliśmy Wykroty
I jedziemy w siną dal.
Wymieniamy nowe ploty
Mięśnie nasze są jak stal.

I gdy tak prujemy drogą
Wtem się Mirek zatrzymuje.
Trzyma rower długą nogą
O postoju myśli snuje .

Przy jeziorku stanęliśmy
Bo wokoło jest tak miło.
Kawałeczek odeszliśmy.
Bez kłopotów się obyło.

Lecz wtem został rozkaz dany:
"Trzeba do Iłowy jechać
By pod Mostem Zakochanych
Z uśmiechem przejechać".

Do Żar skrócik zrobiliśmy
(Trochę się go obawiając,
Lecz na szczęście nic nie szliśmy
Tylko w dali czmychnął zając).

A to co za dziwy wielkie?
Już do Żar wjechaliśmy
Porzucając troski wszelkie,
Lecz miasta nie widzieliśmy.

I dopiero przejechawszy
Osiem kilometrów całych
Pęd ustaliliśmy żwawszy
Dostrzegając domek mały.

Tylko gdzie tu zanocować
Mirek szybko pomysł kładzie:
"Nie ma co się tutaj chować
Myśląc o dalszej eskapadzie.

Do Elbląga hen pojedźmy.
Wczesna jeszcze jest godzina .
Po drodze na obiad zjedźmy.
Janusz, a to co za mina?!"

Tata szybko kręci głową:
"Jak to bez umycia lica
Można jechać samochodem.
Nie pojadę bez prysznica!"

Problem został rozwiązany
I już czyści i pachnący
Zajeżdżamy na stacyjkę.
Czekamy na obiad gorący.

Do Elbląga zajeżdżamy
Nie tak strasznie późną nocą.
Pełno wspomnień w głowach mamy.
Powracamy z wrażeń mocą.

Chwila ta jest wzniosła, smutna.
Bo choć trzeszczą wszystkie stawy
Jest świadomość ta okrutna,
Że to koniec już wyprawy!


Statystyka (jedynie słuszna, ponieważ podana przez Kierownika Wyprawy - Mariana)
Pokonany dystans: 637 km (nie należy dodawać km z poszczególnych dni, ponieważ każdy liczył wg swojego licznika; podany w tym miejscu dystans jest tym jedynie prawdziwym)
Godzin jazdy: 37 h
Prędkość średnia: 17,22 km/h
Prędkość maksymalna: 62,30 km/h
Całkowite przewyższenia: 3.500 m
Komendant 15 July 2013 58,951 8 komentarzy

8 komentarzy

Pozostaw komentarz

Zaloguj się, aby napisać komentarz.
  • Komendant
    Komendant
    Link do mapki: http://www.bikema...-02082013/
    Pomysłodawcą, organizatorem i komendantem wyprawy jest Marian D. Wszystkim uczestnikom życzymy wspaniałej rowerowej przygody na trudnych ale bardzo ciekawych szlakach "Tajemniczego Dolnego Śląska". (papa)
    - 15 July 2013 21:46:52
    • aki
      aki
      Życzę udanej wyprawy i wiatru w plecy na podjazdach ;)
      - 16 July 2013 08:43:35
      • J
        Jano__007
        Bardzo pogodnego nieba, zdrowia i pięknych wspomnień z wyprawy. ;)
        - 16 July 2013 10:39:40
        • Waldic
          Waldic
          Start o 7.30???
          Nie ma takiej możliwości, Kierowca o tej godzinie przewraca się na drugi bok ;). Ale podjadę pożegnać, co i innym polecam Uśmiech
          - 17 July 2013 08:21:44
          • Waldic
            Waldic
            Ostatnio się domagałeś, to masz Duży uśmiech
            - 17 July 2013 10:34:49
            • Marian65
              Marian65
              No to szkoda :(
              Mieliśmy wolne miejsce a i przewodnik w terenie by był Duży uśmiech
              - 18 July 2013 19:51:16
              • Marian65
                Marian65
                Wreszcie spakowany, ciekawe czego zapomnę? Myśli
                Kuruj się Romku. Za rok też zaliczymy tradycyjną sakwiarską wyprawę i wtedy razem pokręcimy korbami. (pocieszacz)
                - 20 July 2013 22:49:21
                • Komendant
                  Komendant
                  Trochę poczekaliśmy na tą relację ale warto było. Chatownik
                  Ania, Marian, Mirek i Janusz to rowerzyści którzy po raz kolejny udowodnili, że nawet najtrudniejsze szlaki są do pokonania. Hura
                  O talencie pisarskim Janusza i Mariana już wiemy, ale tu Ania udowodniła, że pod tym względem nie ustępuje talentowi taty. Chatownik, Brawo
                  Wielkie brawa dla całej trójki za świetną relacje. Zarówno opisy poszczególnych odcinków trasy pokonywanych w wielkim upale, własne przeżycia jak i opisy zwiedzanych miejsc dają pełne wyobrażenie jak było.
                  Spodobała mi się bardzo formuła relacji pisana przemiennie przez trzech autorów, ale mająca wspólną cechę - maksymalne, niemal fotograficzne, oddanie rzeczywistości.Fotka
                  Ostatni dzień opisany przez Anię to po prostu perełka.Brawo, Brawo

                  P.S - dzięki za godne reprezentowanie barw Grupy STOP , co potwierdzają wcześniej zamieszczone na stronie zdjęcia z wyprawy.
                  - 13 August 2013 10:32:06
                  Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na nasze ustawienia prywatności i rozumiesz, że używamy plików cookies. Niektóre pliki cookie mogły już zostać ustawione.
                  Kliknij przycisk 'Zgadzam się', aby ukryć ten pasek. Jeśli będziesz nadal korzystać z witryny bez podjęcia żadnych działań, założymy, że i tak zgadzasz się z naszą polityką prywatności.Możesz przeczytać więcej o naszej polityce prywatności tutaj